poniedziałek, 9 lutego 2015

Epilog

- muzyka dzięki uprzejmości i w wykonaniu Loksa :3 Dziękuję bardzo!


"Żyjemy, aby walczyć jeszcze jeden dzień"

~ Stephen King Lśnienie




     I tu wreszcie doszliśmy do momentu, w którym chcę podziękować. Robię to na początku tej notki, żeby potrzymać Was jeszcze chwilkę w niepewności ;) Osób jest wiele, dlatego dziękowanie indywidualne jest dość ryzykowne, no ale... Komu dedykuję całą historię?
Po pierwsze mojej mamie, która po dwóch latach dowiedziała się w ogóle, że mam bloga.
Po drugie Loks, w której opowieści Emily jest wplatana w świetną historię przez utalentowaną autorkę.
Po trzecie - Gall Anonim, za najdłuższe komentarze, na które zawsze czekałam i za to, że popchnęła mnie do decyzji, która podjęłam.
Po czwarte Astorii i Sandrze M (nie pytajcie dlaczego razem, jakoś tak zawsze was łączyłam), bo prowadzą świetne blogi i zawsze były, kiedy pojawiała się nowa notka.
Po czwarte Kuburdkowi, co do którego wierzę, że mimo, że nie komentował ostatniej części, nadal czyta i pociśnie mi tu teraz długą opinią, która mi obiecał.
Po piąte Blacky i Mii Ten, za to że były.
Po szóste (wrzucę już wszystkich może?) Lisicy, Rudej, Pannie W, Halcyon Laxton, Fejf, MakexAxChance,  Paulli K, Clove Allison i wszystkim, których ostatnio tu nie zauważyłam, ale i tak dziękuję za wsparcie, które dały mi wasze komentarze, a także osobom, które nie komentują, ale czytają.
I po siódme - Julce, która ma dziś urodziny :)
No to co? Zaczynajmy.
_________________________________

sobota, 31 stycznia 2015

Rozdział XX

I
,,Kiedyś ludzie bali się ciemności"

     Z początku pomyślałam - "świetnie, w końcu przejęłam dowodzenie, a już czas się zbierać". Mgła, otaczająca wszystko, na co popatrzyłam, nie budziła już we mnie lęku, wiedziałam co się stanie. Mimo to moim ruchom towarzyszyło jakieś dziwne uczucie w dołku, które ściskało mnie i sprawiało, że obiecywałam sobie przeżyć mimo wszystko - przeżyć i wygrać wojnę.
     Już miałam przeprogramować Holo na kogoś innego, a potem wybiec bez wyjaśnienia zanim zrobię komuś krzywdę. Ale potem zauważyłam różnicę - nie było tak jak zawsze. Gdyby to była normalna halucynacja, po tak długim czasie dawno tarzałabym się po podłodze próbując kogoś zabić, albo cierpiąc na skutek bólu zadawanego przez kogoś, kogo już zabiłam. 
     Obszar pokryty mgłą jednak nie powiększał się, ona była - ale nie sprawiała, że coś jeszcze się zmieniało. Miałam jeszcze czas.
     Włączyłam Holo i obejrzałam dokładnie mapę, starając się wymyślić najszybszą trasę. Biorąc pod uwagę, że nie mieliśmy pewności czy nie uruchomiono więcej zasobników, o których nie mieliśmy informacji, zadecydowałam:
- Idziemy drogą, którą tu przyszliśmy.
     Zebrałam ludzi w kilka minut, zaczęło mi zależeć na czasie. Rozstawiłam wszystkich łącznie z nadal nieprzytomnym Peetą, którego niosło dwóch żołnierzy. Kazałam założyć maski - nie wiedzieliśmy z czego jest maź i czy jej opary nie sprawią, że udusimy się na miejscu. Ruszyliśmy ze mną i Galem na przedzie. 
     Gęsta, czarna maź, tak jak przypuszczałam, uruchomiła wiele zasobników na naszej drodze. Fakt, ciągnęła się jak bardzo gęsty kisiel, ale przynajmniej maskowała nasze ślady. 
- Dobra, ostatnia szansa - odezwałam się. - Ktoś chce się wycofać, to teraz.
Ale jak przypuszczałam, nikt się na to nie zdecydował.
     Obserwowaliśmy pozostałości po odpalonych przez maź zasobnikach. Mnie najbardziej uderzyły zatopione ciała martwych os. Czy nie mogły pokąsać mnie tutaj? Przynajmniej zginęłabym od razu, a nie tak na raty...
     Mimo pewności, że wszystkie zasobniki uwolniły już swoje zabójcze niespodzianki, rozglądam się uważnie przed każdą przecznicą. Teraz nie darowałabym sobie, gdyby ktoś zginął przeze mnie.
     Wykonuję swoje zadanie jak maszyna - w końcu w Trzynastce byłam szkolona właśnie do tego. Kapitolińskie ulice utraciły dawną świetność, po kolorowej kostce brukowej nie pozostał nawet ślad. Usiłowałam skupić się na roli dowódcy, ale moją głowę pochłaniały obrazy z przeszłości - wszystkie chwile spędzone tutaj, wywiady... Czy wtedy chociaż przez chwilę pomyślałam, że któregoś dnia będę biegać po tych samych ulicach w ciemnej mazi, z pistoletem w reku i obietnicy szybkiej śmierci, wiszącej nad głową? Szczerze wątpiłam.
     W końcu, sprawiając wrażenie, że wiem co robię, wybrałam jeden z budynków.
- Wchodzimy do środka! - zadecydowałam i już chciałam otworzyć drzwi i sprawdzić teren, ale Gale zrobił to przede mną.
     Zdenerwowałam się. To ja tu rządziłam, i to ja powinnam ryzykować własnym życiem dla dobra innych.
     Już miałam biec za nim, ale stwierdziłam, że to będzie wyglądało, jakbym nie miała kontroli. Dlatego odczekałam chwilkę i kazałam wchodzić pozostałym. Sama zostałam do końca i zamknęłam drzwi.
      Mieszkanie, w którym się znaleźliśmy, było bardzo podobne do poprzedniego. Całe w jaskrawych kolorach - światła pozostały włączone, prawdopodobnie przez szybką ewakuację. No tak, tu też niedawno żyli ludzie. Jednak ten apartament, mimo, że opuszczony i, przynajmniej teoretycznie, w rekach Trzynastego Dystryktu, w niczym nie przypominał zniszczonego Dziesiątego Dystryktu.
     Ta myśl chwilowo pozostała w mojej głowie i wywołała dziwne uczucie bólu. Ale szybko pozbierałam się, kiedy Gale oznajmił, że możemy ściągnąć maski. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie.
- Zabił cię ktoś? - podeszłam do niego.
- Jeszcze nie - odparł z uśmiechem. - A chciałabyś?
- Żołnierzu Hawthrone - doszłam do wniosku, że muszę zacząć traktować go inaczej. - Jeszcze raz zrobisz coś bez pozwolenia, a będę musiała odesłać cię z powrotem do obozu.
     Oboje wiedzieliśmy, że nic takiego się nie zdarzy, bo powrót do bazy Trzynastki jest w obecnych warunkach niemożliwy. Dlatego miałam nadzieję, że posłucha się i nie będę musiała dłużej go upominać.
- Ja po prostu nie chcę, żeby coś ci się stało Em... Generale Saws - poprawił się.
- Dostałeś takie rozkazy?
- Tak.
     Zdziwiłam się.
- Jak to?
Milczał.
- Masz powiedzieć! - postarałam się, żeby mój głos brzmiał bardziej stanowczo.
- Boggs mi kazał. A jemu... James.
     To zamknęło mi usta. James kazał mnie chronić. Ale po co? Przecież już wiedział, że umrę. Czemu nie mógł się z tym po prostu pogodzić?
     Ale to wiele wyjaśniało. Dlatego nikt nie chciał mnie w nic wtajemniczać, dlatego całą robotę wykonywali inni. Po co chronić tych, którzy na pewno nie przeżyją? Z jednej strony oczywiście ucieszyłam się, że nawet nie będąc blisko mnie chciał mnie chronić, ale z drugiej... Rozbudziło się to wspomnienie o nim. Nie chciałam o tym myśleć, nie teraz.
- Ale teraz ja tu rządzę i wykonujesz moje rozkazy - powiedziałam twardo.
     Już miał otworzyć usta, prawdopodobnie kiedy usłyszeliśmy wielki wybuch kilka przecznic dalej.

II
,,Pewnego dnia jedna dziewczyna przez przypadek, bawiąc się kamieniami, roznieciła iskry"

- Tam, gdzie zostawiliśmy Boggsa - odezwała się jedna z sióstr Leeg, odpowiadając na niezadane pytanie. 
- To miało nas zabić - myślałam na głos. - Nie zauważyli, że wydostaliśmy się z budynku. Albo po prostu...
     Przerwał mi telewizor. Sam się włączył, wydając piskliwy dźwięk. 
     Byliśmy świadkiem emisji materiału awaryjnego, w którym to my odgrywamy główną rolę. Pokazują nasza nieudaną akcję, próbę ratowania siebie nawzajem, całkowity chaos i czarną maź. Oczywiście wspominają nasze imiona, gdyby przypadkiem ktoś w Kapitolu jeszcze ich nie znał.
     A potem łańcuch eksplozji, którą to zapewne niedawno usłyszeliśmy. Oficjalnie zostajemy uznani za zmarłych.
     Czyli Haymitch, Beetee i James myślą, że nie żyjemy. Że ja nie żyję. Mimowolnie wyobraziłam sobie jak zapłakany Haymitch wybiega z Centrum Dowodzenia, krzycząc, że mnie stracił.... Ale taka wizja budzi raczej mój śmiech niż smutek. On na pewno zachował zimna krew.
     Co innego James, nie mogłam przestać o nim myśleć. Mimo, że wiedział, że nie mam szans na przeżycie, nadal chciał mnie chronić. Nie chciałby, żebym się narażała. Czy nadal nie mógł tego zrozumieć? A jeśli nie, to co teraz robi? Miałam nadzieję, że nic głupiego.
     Kamerzyści wymienili kilka uwag o ujęciach, o zniszczonej flocie Kapitolu i braku ujęć z powietrza. Od czasu do czasu kiwałam głową, udając, że ich słucham. Dopiero później pojawił się prawdziwy problem - co teraz?
    Zastanawiałam się nad tym. Może faktycznie udać się do pałacu Snowa i go zabić? Może rzeczywiście przyspieszyłoby to zakończenie wojny? Albo po prostu włączyć się do regularnej walki?
- Nasz następny ruch to... zabicie mnie - przerwał mi Peeta.
     Wszyscy zdziwieni zwróciliśmy głowę w jego stronę.
- Zamordowałem członka oddziału - tłumaczy swoją decyzję.
     To ja się tu produkuję, żeby w jakikolwiek sposób utrzymać go przy życiu, a on? W ogóle nie chce mi w tym pomóc! Przez chwilę nawet chciałam po prostu wyciągnąć i pistolet i, wedle życzenia, rozwalić mu czaszkę, ale szybko mi przeszło. Wiedziałam, po co próbuję go ocalić.
- To nie twoja wina - Finnick próbował go uspokoić.
     Po chwili wszyscy na głos zaczęli wyrażać swoje zdanie, każdy miał już jedyny słuszny pomysł. Już miałam ich uciszyć, kiedy usłyszałam coś dziwnego, tak jakby - muzykę.
- Zabiję cię zanim do tego dojdzie, obiecuję - dopiero po tym zdaniu, wypowiedzianym  ust Gale'a, zapada cisza. Tym razem słyszę muzykę wyraźniej.
- Chcę dostać kapsułkę - zwraca się Peeta do mnie.
     Uścisk nocy. Tak ją nazwali. Każdy z nas miał taką, na wypadek, gdyby nas pojmano. Wystarczy rozgryźć, by szybko pożegnać się z tym światem. Ale ja wiedziałam, że nigdy już nie będę torturowana. Snow z pewnością wydał rozkaz zabicia nas.
- Nie mamy żadnych dodatkowych kapsułek - powiedziałam twardo.
- Jesteś częścią grupy - dodała Katniss. - Mamy misję do wykonania.
     Byłam ciekawa o czym teraz myśli Katniss. Czy boli ją zmiana Peety? Na pewno. Ale co z Galem? Ja nadal, mimo tego co zrobił, uważałam, że byłby zdecydowanie lepszy od Peety...
    Muzyka.
- Słyszycie to? - zapytałam w końcu. Była na tyle głośna, ze wszyscy powinni ją słyszeć.
     Na chwilę wszyscy zamilkli i skoncentrowali się na dźwiękach. Teraz słyszałam wyraźnie. Czy to nie melodia z tej propagity, Drzewo Wisielców? 
     Ale oni tego nie słyszeli, widziałam to.
- Nie, wydawało mi się - zdecydowałam się skłamać. W końcu ta mgła... Może to było tylko w mojej głowie?
Czy chcesz, czy chcesz
Pod drzewem ukryć się?
Gdzie zawisł ten
Który zabił trzech...

- Nie - na początku nie byłam pewna czy rzeczywiście to słowo wyszło z moich ust, czy tylko to sobie wyobraziłam. Rozejrzałam się po innych - byli zajęci szukaniem jedzenia lub przejęci oczekiwaniem na jakieś przemówienie Snowa lub następną propagitę Trzynastki. Czyli tylko mi się wydawało. Ale wiedziałam, że to i tak niedobrze. 
     Mgła również zyskiwała na mocy. Miałam coraz mniej czasu. Może powinnam oddać dowództwo? Ale jeśli tak, to komu?
     Na szczęście reszta grupy nie zauważyła mojego rozdarcia, bo wreszcie telewizor włączył się, a ja zobaczyłam na ekranie Snowa, który gratulował Strażnikom dobrze wykonanej akcji i podkreślił, że teraz, kiedy Kosogłos jest martwy, losy wojny zostały przesądzone. Tak. Jeżeli były jakiekolwiek plusy mojej bliskiej śmierci, to jednym z nim była pewność, że nigdy już nie będę musiała oglądać jego gęby.
     Chwilę po tym pojawił się inny komunikat, tym razem Prezydent Coin, w którym podkreślała, że Katniss nadal jest symbolem rebelii, nawet martwa. Zachęcała ludzi do dalszej walki.
     I to był drugi plus. Jej też nigdy nie zobaczę. 

Czy chcesz, czy chcesz
Pod drzewem ukryć się?
Gdzie martwy mężczyzna wzywa
By miłość swą odprawić
Dziwnie już tutaj bywało,
Nie dziwniej więc by się stało
Gdybyśmy spotkali się o północy
Pod wisielców drzewem

Tym razem nie przerywałam. Muzyka nie wywoływała żadnego zdziwienia, żadnej reakcji. Jedynie przypominała o tym jak ważnym żołnierzem jestem. Mogłam się poświęcać do woli, zero strachu.
     Usłyszałam ciche tykanie zegara. Tik-tak. Przypomniała mi się Wireless i Igrzyska Ćwierćwiecza. Pamiętam co wtedy czułam. Ekscytację. W końcu mogłam coś zrobić. A z drugiej strony oddech śmierci na plecach, które to uczucie tak bardzo kochałam. Tak, kochałam, choć nigdy nie znalazłam w sobie tyle odwagi, by powiedzieć to na głos. To to pchało mnie do podejmowania większości decyzji. W tej chwili byłam zadowolona z każdej z nich. Nie żałowałam nawet zgłoszenia się na Arenę. Bo to własnie ona ukształtowała mój charakter. To dzięki niej tak nienawidzę Kapitolu. 
     Przypomniałam sobie, jak bardzo wtedy nienawidziłam Finnicka, jak bardzo chciałam go zabić. Kto by pomyślał, że tak się to zmieni? Teraz byłam gotowa zrobić wszystko, żeby przeżył.
     Podobnie Katniss - wtedy moją misją było, żeby przeżyła. Teraz niewiele się zmieniło. Nadal miałam za zadanie chronić Kosogłosa.
     Ale to tykanie mówiło mi jeszcze o czymś - czas leciał. Otworzyłam Holo i przejrzałam plan miasta. Musieliśmy być blisko Centrum, bo zasobników było coraz więcej. A poza tym jeszcze te, o których nie wiedzieliśmy...
- Zostało nam podziemie - powiedziałam wystarczająco głośno. Nie musiałam nad tym długo myśleć - tylko tam mieliśmy minimalną szansę przeżycia. Na ulicach patrzylibyśmy tylko na swoją śmierć, nic więcej.
- Nie chcesz tego przedyskutować? - spytał Gale.
- Nie - powiedziałam. - Jak widzisz, pod ziemią jest mniej zasobników. To nam daje szansę. 
- Pollux kiedyś pracował w tunelach - odezwał się Castor. - Może się przydać.
- No widzisz - odzywam się do Gale'a. Teraz już chyba nie masz wątpliwości.
     Miałam wrażenie, że Gale widzi jak się czuję. Widzi, że coś jest ze mną nie tak i właśnie dlatego tak mnie kontroluje. A przynajmniej tak starałam to sobie tłumaczyć.
     Przed wyjściem sprzątnęliśmy wszystkie ślady naszego pobytu i udaliśmy się do najbliższego wejścia do podziemi. Oczywiście nie obyło się bez cyrków z Peetą, który oczywiście nie chciał się ruszyć z miejsca, bo jest dla nas takim ciężarem. Choć oczywiście w moim mniemaniu byłby mniejszym, gdyby chciał iść samodzielnie... W duchu modliłam się, żeby Katniss w końcu zaczęła go bronić. Byłoby to mniej dziwne, niż kiedy robiłam to ja. Miałam wrażenie, że zaczęła się przekonywać, ale na razie nie powiedziała niczego konkretnego. 

III
,,Ludzie nie docenili ognia"

    Znowu czułam, że się duszę. Podziemia Trzynastego Dystryktu działały na mnie bardzo podobnie jak to miejsce. Nie rozumiałam, że ci ludzie mogli spędzić pod ziemią tyle czasu, a pracy awoksów w znacznie mniej cywilizowanym systemie tuneli Kapitolu, jeszcze bardziej. Nagle poczułam się szczęściarą. Ktoś miał rzeczywiście gorzej ode mnie. Bo ja pracowałam tylko w... rzeźni. Choć to też nie było najprzyjemniejszą rzeczą, szczególnie dla takiej małej dziewczynki, jaką wtedy byłam.
Ale przecież nie było tak źle - usłyszałam i szybko obróciłam się, rzucając zdziwione spojrzenie na Polluxa i resztę grupy. Nikt nie utrzymywał ze mną kontaktu wzrokowego. Bo nikt tych słów nie wypowiedział. Wszyscy szli ze wzrokiem wbitym w ziemię, albo rozpamiętując śmierć Boggsa, albo zastanawiając się czy i kiedy skończymy tak samo. Albo po prostu tak mi się wydawało.
     Mimowolnie zwróciłam uwagę, że wszystko na co patrzyłam traciło swój ciemny kolor. Bardzo chciałabym móc to sobie wytłumaczyć długim przebywaniem w ciemności, ale nie miałam zamiaru oszukiwać siebie aż tak. Miałam wrażenie, że moje oczy przykryte są jakąś gęstą, jasną pajęczyną. Próbowałam je przecierać, ale nic to nie dawało. Pomyślałam o jadzie gończych os w moim mózgu i zrobiło mi się niedobrze.
- Wszystko w porządku? - spytał Gale. Tym razem inaczej, z troską.
- Tak - pokiwałam głową i uśmiechnęłam się, mając nadzieję, że uwierzył.
     Chyba się udało. Położył mi rękę na ramieniu.
- Jak coś, mów od razu.
On chce ci odebrać dowodzenie.
     Tym razem głos na pewno nie był moim wymysłem. Rozejrzałam się jeszcze raz. Nie miałam złudzeń - tylko ja go słyszałam. To następny etap halucynacji. Już nie było muzyki. Ale dlaczego ten głos atakował Gale'a?
     Gale, mimo tego, że rzeczywiście ostatnio zachowywał się dziwnie, był moim przyjacielem. Z całej siły wierzyłam, że Katniss mimo wszystko w końcu będzie z nim. Zresztą, jeśli Peeta miał zamiar nadal się tak zachowywać, to wcale nie będzie trudne.
Wszyscy chcą cię zabić. Nikt nie będzie po tobie płakał.
     To był głos Greysona. Mojego kata, którego zresztą sama zabiłam. Doszło to do mnie z taka mocą, że prawie się zatrzymałam. Ale potem przypomniałam sobie, że przecież ja tu dowodzę i muszę iść dalej. To tak samo, jak czasem próbuje się hamować zawroty głowy, bo ma się nadzieję, że jednak same przejdą, bez robienia zbędnej paniki. Ale tym razem było inaczej - przecież wiedziałam jak to się skończy. Musiałam oddać dowództwo.
     Ale nie zamierzałam tego zrobić tak od razu. Poczekałam aż ktoś zacznie jakąś rozmowę - co od czasu do czasu się zdarzało, żeby podejść do Finnicka i powiedzieć mu co się dzieje.
     Czekałam bardzo długo. Dopiero Cressida po jakimś czasie wymamrotała, że jest zmęczona i musi napić się wody. Musiała z tym naprawdę długo czekać, bo usta miała całkowicie popękane.
- Finnick, to się zaczyna - wyszeptałam. - Albo kończy...
Czy to nie on zabił Patricka?
     Rzeczywiście, on. Przed oczami przeszło mi wspomnienie z tego dnia, kiedy go zabił. Bicie mojego serca, kiedy słyszałam ten głos z telewizora "trybut z Dziesiątki nie ma szans"... Moje trzęsące się ręce, kiedy przebijał mu serce. I sam Patrick, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam. Kiedy mnie uratował...
- Co się dokładnie dzieje? - spytał.
 - Zabiłeś Patricka - powiedziałam odrobinę za głośno. Kilka osób zwróciło się w moją stronę.
     Ugryzłam się w język. Co się ze mną działo? To mówił przecież Greyson, a poza tym... Minęło tyle lat...
     Finnick złapał mnie mocno za nadgarstki, pewnie spodziewał się jakiejś halucynacji, podczas której zacznę skakać, biegać i zabijać wszystko jak leci, tak jak to bywało do tej pory. Ale nie, nic z tego. Ja już od dawna miałam nad tym kontrolę.
- Nie, jest w porządku. Tylko mgła, muzyka... Głosy...
- Głosy? - zdziwił się.
- To jest zupełnie inne niż do tej pory. Zupełnie...
Umrzesz już niedługo, Emily. Z każdą chwilą bliżej ci do mnie. Tik-tak.
     Wzięłam głęboki oddech, musiałam sobie z tym poradzić. Czy cokolwiek mogło mnie zniszczyć jeszcze bardziej, niż byłam zniszczona w tamtej chwili?
     Przecież to ja przeżyłam kapitolińskie tortury. I do tego uratowałam Annie. Fakt, zabiłam wielu ludzi, z czego nie jestem dumna, ale żałowałam. Pytanie, czy to mi coś da. Gdzie pójdę, kiedy TO się stanie.
     Usiadłam na jednej z rur i oparłam się łokciami o kolana. Zwracałam na siebie coraz większą uwagę i chyba jeszcze bardziej mnie to nie obchodziło. Myślałam tylko o jednym.
- Co się stało z tą dziewczyną z legendy kiedy odeszła? - spytałam Finnicka normalnym tonem głosu, chciałam, żeby słyszeli.
- Znalazła się w lepszym świecie - odparł. - A ludzie w Panem nigdy nie zapomnieli, co dla nich zrobiła.

IV
,,ludzie unikali jej, bo tak bardzo bali się dziewczyny i tego, nad czym pracowała"
     
     Szliśmy naprawdę długo. Całkowicie straciłam poczucie czasu, ale wiedziałam, że mam przewagę nad Strażnikami Pokoju, którzy prawdopodobnie dopiero szukali naszych ciał. Wyobraziłam sobie Boggsa... A raczej to, co po nim zostało. Jeżeli coś w ogóle zostało. 
     Poczułam bolesne ukłucie w boku, kiedy uświadomiłam sobie, że nawet nie mieliśmy szansy go pochować. No ale przecież nie tylko on został nieludzko potraktowany.
     Z drugiej strony nawet trybuci, którzy zostali zabici na Arenie powracali do swoich Dystryktów w drewnianych trumnach...
     Głos Greysona przestał mnie dręczyć. Kolejny etap. Na początku się go bałam, ale później poczułam dziwną ekscytację, jak mała dziewczynka, która chce się przekonać co będzie dalej. Po raz pierwszy byłam tak blisko...
     Szybko zrozumiałam, na czym ten następny etap będzie polegał. Przed oczami przewijały się obrazy z mojego życia. Prawie za każdym razem, kiedy myślałam o mojej przeszłości, wszystko wracało tak wyraźne, jakbym oglądała film. 
     Stara szkoła w Dziesiątce kontrastowała z czernią tunelu. Bo ona przecież była biała... A przynajmniej tak ją zapamiętałam. Ostatecznie - długo do niej nie chodziłam. Byłam bardziej potrzebna pracując. Nawet nie miałam przyjaciół. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Albo się mnie bali, albo po prostu... nie chcieli się ze mną zadawać. Przecież byłam biednym adoptowanym dzieckiem.
     Tylko Patrick... Ale od razu odrzuciłam od siebie tą myśl. Koniec o Patricku.
     Mnóstwo ludzi mnie nienawidziło. Na czele oczywiście ze Snowem i Coin, czym jednak zbytnio się nie przejmowałam. A poza nimi? Finnick, ale to już przeszłość. Pół Dystryktu, rodzice zabitych przeze mnie osób, pewnie większość kapitolińczyków.... A nie. Teraz to już chyba wszyscy.
      A Seneca Crane? On to dopiero musiałby mnie nienawidzić, gdyby tylko wiedział, jak go oszukiwałam.... No chyba, że wiedział, tylko nie dopuszczał tego do siebie. Zresztą, to już nie było ważne.
     Z drugiej strony przecież było też mnóstwo ludzi, którzy darzyli mnie sympatią. Przed oczami stanęła mi Johanna, rzucająca mi się na szyję w Trzynastym Dystrykcie, która teraz, kiedy wojna się skończy (w co bardzo mocno wierzyłam) będzie szczęśliwa z Jake'iem, odratowanym przez mnie przed stoczeniem się w poigrzyskową ruinę... Annie, czesząca mi włosy w kapitolińskim więzieniu. Nathan, który zapewniał mnie na Arenie, że nie jestem zła. Finnick, który popłakał się, kiedy powiedziałam mu, że umieram. Katniss, Gale i Peeta, którzy miałam szczerą nadzieję - przeżyją. Haymitch, częstujący mnie alkoholem, albo raczej, rozpijający mnie zawsze, kiedy tylko miałam jakiś problem. Szalony, który uratował mnie, kiedy byłam małym dzieckiem. Sam, który dał mi szklankę tego soku pomarańczowego, co pomogło mi podjąć decyzję o zgłoszeniu się na Igrzyska. Rodzice, po których pamiątka wisiała na mojej szyi. Cody, Beetee, którzy próbowali mnie uratować. Ale przede wszystkim James, który dał mi coś, czego nikt inny wcześniej. Coś, dzięki czemu nadal miałam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
     Zrobiło mi się ciepło na sercu. Przez chwilę czułam się, jakby wszystkie objawy ustąpiły, a mgła rozstąpiła się, ukazując moim oczom prawdziwe barwy. Ale nie na długo. Nierealistyczny wymiar obrazu uderzył mnie z niewiarygodną mocą, jakby mój mózg bronił się przed pozytywnym myśleniem. 
     Znowu moja krew na białych posadzkach Kapitolu, mój nóż w sercu jakiegoś trybuta, wybuch w Siódmym Dystrykcie. Niedokładna wizja śmierci mojej matki, znowu śmierci Patricka, a na koniec Nathan, nad którym płakałam w jego ostatnich chwilach.
- Nie - powiedziałam na głos.
     Od razu ugryzłam się w język. Czemu traciłam kontrolę? Szło mi tak dobrze... Wszyscy zwrócili się w moją stronę.
- A ja sądzę, że powinniśmy zrobić postój - przybył mi z pomocą Finnick. 
Teraz to przynajmniej można było wziąć za rozmowę....
- Nie traćmy czasu - odparłam od razu, mimo, że marzyłam o postoju.
- Emily, proszę. Lepiej będzie, jeśli się trochę prześpimy - Cressida była już na skraju wyczerpania. 
- Gale? - zapytałam, dając mu do zrozumienia, że jego zdanie się dla mnie liczy. Nie chciałam pogarszać naszego kontaktu.
- Zróbmy postój - powiedział.
     Więcej nie trzeba było. Pollux znowu nas nie zawiódł - zaprowadził nas do ciasnego pomieszczenia z dużą ilością dziwnej maszynerii, o której nie miałam pojęcia i której zapewne nigdy nie będzie mi dane zrozumieć. 
     Zaproponowałam, że obejmę pierwszą wartę, ale nikt nie chciał się na to zgodzić. Wszelkie próby protestowania były bez sensu. Z jednej strony wiedziałam, że sen jest tylko marnowaniem tej małej części życia, która chyba mi pozostała. Ale z drugiej strony - może właśnie miałam przeżyć? 

V
,,I wtedy dziewczyna przedstawiła światu swój wynalazek. Była okryta płomieniami..."

- Już niedługo, prawda? -Patrick zakłada mi kosmyk włosów za ucho. - Niedługo już się spotkamy.
     Jestem na łące w Dziesiątym Dystrykcie. Coś chyba jest nie tak, co ja tutaj robię?
- Będziemy już zawsze razem? - pyta.
     Nie mogę mu odmówić. Wyciągam dłoń, by złapać go za rękę, ale zauważam obrączkę. James. To słowo przewija się teraz w mojej głowie. Kim jest James? 
Nie wiem. Ale chyba powodem, dla którego nie mogę tu zostać. Wstaję, odwracam się. Widzę Senecę, który zmierza w moją stronę. Chce złapać mnie za rękę, ale wyrywam się. Ledwo ociera się o moje palce. Wszystko robi się ciemniejsze. Z wielkiej chmury mroku przede mną wyłania się prezydent Snow.
- Trybutką 76. Igrzysk Śmierci zostaje... Emily Saws! 
     Nie ma braw? Czemu nie ma braw, przecież zawsze były!
     W oddali widzę kapitolińską publiczność, trzymającą kieliszki, sięgającą po rozmaite potrawy, noszone przez awkosów. Awoksi... 
     Zaczynają bić brawo. Nie czuję się jednak najlepiej. Widzę za nimi biegnących trybutów, na czele z Travisem i Erickiem. Nie chcę z nimi walczyć, nie mam nawet noża. Zaczynam uciekać, ale ze zdziwieniem zauważam, że wcale się nie boję. Pod moimi stopami znajduje się taki sam piasek jak ten, który widziałam w Czwartym Dystrykcie. Nie poruszam się nawet o metr, biegnę, ale nie przemieszczam się do przodu. Czuję na sobie ciężar, przewracam się. 
     Upadam na białą posadzkę kapitolińskiego więzienia, wszędzie jest moja krew. Podnoszę się na łokciach, odczuwając ogromy ból w klatce piersiowej. Ktoś pomaga mi wstać, to moja mama. Na pewno ona. Rzucam się jej na szyję, ale ona mnie odpycha. Przewracam się. To jednak Coin.
- Zawsze chciałam dla ciebie jak najlepiej -mówi, świdrując mnie wzrokiem. Podchodzi trochę bliżej, jej srebrne włosy opadają na nieskazitelny, czarny strój. Klęka.
- A teraz najlepiej dla ciebie będzie... Umrzeć.
*****
     Krzyk. Nie wiem czyj. Przynajmniej na początku. To był tylko sen. Ale oczywiście to ja krzyczę. Wszyscy się zbudzili.
- Emily... - odzywa się Katniss, która chyba właśnie miała wartę.
- To tylko - biorę głęboki oddech. - To tylko sen.
- Ona ma dziwne oczy - szepce Katniss. - Popatrzcie. 
     Wszyscy wbijają we mnie wzrok, chce się ukryć. Nie chcę, żeby wiedzieli.
- Szare - potwierdził Gale.
- Zamglone - dodał Peeta.
     Wbiłam w niego wściekłe spojrzenie. Tylko on wiedział. Oczywiście nawet nie zauważyłam, że Finnick trzymał mnie za nadgarstki, jakbym był więźniem w jakimś szpitalu wariatów.
- W porządku, Finnick - mówię. - Jest normalnie. 
- Jak to normalnie? - pyta Katniss. - Jak to? O co chodzi?!
- Że wszystko jest w normie - odpowiadam najbardziej spokojnym głosem, jaki potrafię z siebie wykrzesać.
- Jest osaczona - mówi Peeta. - Tak jak ja.
- To prawda? - Katniss wygląda na przerażoną.
- Nie - od razu zaprzeczam i żałuję, że jednak nie zabiłam Peety. - To zupełnie coś innego. Ale... Ale już nie ma się czym przejmować.
     Nie dziwię się jej przerażeniu. Wszystko co jest osaczone jest złe. Co do tego nikt nie ma najmniejszej wątpliwości. A najlepszym tego przykładem jest choćby Peeta.
     Próbuję się uśmiechnąć.
- Czasem mam po prostu złe sny, Igrzyska i tak dalej, sami wiecie. I potrafię być dość niespokojna, dlatego właśnie Finnick chciał mi pomóc.
- A oczy?
- Przy okazji - mówię głosem nie znoszącym sprzeciwu, choć wiem, że nie ma to najmniejszego sensu.
     Siedzimy tak krótką chwilę, widzę, jak wszyscy próbują przetrawić uzyskane informacje. Nikt nic nie wie, nikt niczego nie rozumie. Nie zamierzam tego tłumaczyć, nie chcę, żeby wiedzieli. Wydaje mi się, że coś słyszę, coś niepokojącego. Czyżby kolejny etap? Co tym razem?
     Kątem oka zauważam, jak Peeta siada przy ścianie i zakrywa usta dłonią. Nie rozumiem o co chodzi, podnoszę się z miejsca, podchodzę do niego, a za mną idą spojrzenia grupy. Odrywam jego rękę od ust i słyszę, jak wypowiada to słowo:
- Katniss.
     Teraz ja niczego nie rozumiem. Potem ponownie słyszę Katniss ale tym razem nie jest to wypowiedziane przez niego. Odwracam się, a mój wzrok pada prosto na grot strzały Katniss. Chce nas zabić?
      Wtedy ona ruchem głowy każe mi się odsunąć. Więc jednak nie uwierzyła, że jestem osaczona. Spokojnie odsuwam się na bok, ale czuję na plecach to niebezpieczeństwo, które nam grozi.
- Katniss, uciekaj! - krzyczy Peeta. - Jesteś w niebezpieczeństwie!
     Odkłada strzałę. Może Peeta jest osaczony, ale wcale nie chce jej skrzywdzić. Szybko dochodzi do nas powaga sytuacji.
- Pójdę sama - mówi Katniss. - To idealny moment, żeby się rozdzielić.
      W tym momencie słyszymy krzyki awoksów. Tak, jestem z całą pewnością przekonana, że to krzyki awoksów. Nadal w pewnej odległości od nas, ale jakoś mnie to nie pociesza. To chce zabić nie tylko Katniss, ale też wszystko, co spotka na swojej drodze.
     Każę im zabrać broń, szybko otwieram Holo i szukam najszybszej drogi. Pollux uświadamia mi jednak, że nie warto marnować czasu. Musimy się zbierać.
     Odgłosy są coraz bliżej. Nie czekamy. Kiedy wszyscy mają pistolety, wyskakuję z naszej dotychczasowej kryjówki. Od razu zwracam uwagę, że nasze przemieszczanie się robi dużo hałasu. Przydałoby się robić to ciszej, ale chyba nie mamy wyboru, one i tak prawdopodobnie dopadną nas po zapachu. Wszyscy patrzą na mnie, muszę podjąć decyzję.
- Uciekamy - mówię. - Szybko!
     Puszczam wszystkich przed siebie, ale nie zostaję sama. Finnick oczywiście nie chce mnie zostawić. Mam ochotę pogrozić mu bronią, żeby tylko ruszył do przodu, ale nie ma na to czasu.
     Cokolwiek nas goniło, nie mogło być ludzkie. Jakieś zmiechy? Wyobrażam sobie głoskułki z Ćwierczwiecza, które wcale nie były groźne, a potem... gończe osy. Moje ciało przeszywa dreszcz i nagle zaczynam zwracać większą uwagę na całkiem gęstą już mgłę przed moimi oczami.
- Tylko nie teraz - mówię sobie. - Bo ten idiota na pewno ze mną zostanie.
     Finnick przewraca oczami. Widzę to, mimo, że jest ciemno i oboje biegniemy. Gdybym mu nie powiedziała? Czy teraz biegłby z przodu?
     Zastanawiam się nad tym, kiedy wybiegamy na ulicę Transferu. Wygląda tak jak te na górze, ale zamiast budynków jest biała ściana. Tak biała jak podłoga więzienia w Kapitolu. Dzięki temu widać gdzie są zasobniki, nie potrzeba Holo. Ale czy to coś zmienia?
     Na środku jesteśmy znowu zwartą grupą, Katniss wysadza wybuchową strzałą zasobnik z mięsożernymi szczurami. Kręcę się w kółko jakby nie wiedząc, za co się zabrać. Ale po kilku sekundach uświadamiam sobie, że dokładnie przeanalizowałam już tę mapę. Na naszej drodze jest jeszcze jeden zasobnik, który nazywaliśmy "Młynek do Mięsa". Planowałam go obejść, poprosiłam, żeby trzymali się blisko mnie.
- Uważaj Katniss! - słyszę za sobą głos Finnicka, który ciągnie ją w swoją stronę.
     Moje spojrzenie trafia na snop złotego światła, który więzi jednego z żołnierzy. Nie zdążyłam nawet wyciągnąć noża, kiedy Gale wystrzelił już dwie strzały. Musisz oddać dowodzenie. Czy mgła oddziaływała też na moje reakcje?
- Nie dotykajcie - mówię, kiedy ktoś wyciąga rękę by go uwolnić. Ciało żołnierza topnieje jak świeczka w ogniu.
Jestem zła, że nie znam nawet jego imienia.
- Mesalla - płacze Cressida.
- Nie można mu pomóc - odzywa się Peeta.
Czy tylko on myśli na tyle sprawnie, żeby to zauważyć?
- Szybko! - mówię i popycham Katniss. Nadal trzymam się z tyłu.
     Kiedy jesteśmy prawie przy drugim skrzyżowaniu, zauważam oddział Strażników Pokoju. Co możemy zrobić, kiedy mamy między sobą Młynek? Jedynie odpowiedzieć ogniem. Wyciągam pistolet i zaczynam strzelać w podłogę, co powoduje uruchomienie Młynka.
     I nagle widzę, jak coś rzuca się na Strażników, odrywając im głowy, zaciskając ogromne, uzębione szczęki na ich szyjach. Zmiechy są wielkie - pewnie trochę wyższe od nas, czworonożne, białe i całkowicie nagie. Mają zakrzywione palce, idealne do zabijania oraz długie gadzie ogony.
- Na co czekacie? - pytam, każąc im uciekać w prawo.
     Ja zostanę. To był odpowiedni moment. Widzę, że oprócz mnie chce zostać jeszcze dwójka żołnierzy, w tym jedna z bliźniaczek Leeg. Wyciągam Holo, żeby przeprogramować go na Finnicka, ale ten kiwa głową.
- Nie Em, nie zostaniesz tu - mówi twardym tonem, kiedy strzelam do zmiechów przeskakujących młynek.
- Zostanę! - krzyczę, pakując chyba z dwanaście pocisków by rozwalić jednemu ze zmiechów łeb.
- Nie - wyrywa mi pistolet. - Jeszcze nie teraz.
     Ciągnie mnie za rękę, oddając pistolet dopiero na zakręcie. Dlaczego się go słucham? Przecież to ja tu dowodzę. Jeszcze odwracam się, żeby zobaczyć ciało Leeg, które rozrywają dwa zmiechy naraz. Całe we krwi.
     Tłumię krzyk. Finnick ciągnie mnie za sobą, chcąc uratować za wszelką cenę. Ale ja wiem, że to już koniec, że niepotrzebnie się męczy. Znowu słyszę głosy i muzykę. Jakby Drzewo Wisielców śpiewał chórek złożony ze zmiechów.

Czy chcesz, czy chcesz
Pod drzewem ukryć się?
Gdzie kazałem ci biec
By oboje nas wybawić...

     Mgła zasłania mi już całkowicie świat. Ale słowa piosenki, którą słyszę wyraźnie jak nigdy, sprawia, że przestaję walczyć z Finnickiem. Teraz to on ma przeżyć, to ja mam go uratować, a nie wszystko utrudniać.
     Przyspieszam. Kostka brukowa, którą jest wysadzony cały transfer, zamienia się w beton, a na samym jego końcu znajduje się bardzo cienka i brudna rura, którą musimy się przecisnąć. Przez chwilę mam nadzieję, że może dzięki temu zmiechy nas nie dopadną, ale szybko pozbywam się złudzeń. Ktoś kto je zaprogramował nie był idiotą.
     Na końcu rury jest tylko wąski występ skalny. Na pewno nie pomyliliśmy drogi? Spoglądam na rzekę chemikaliów, która płynie pod naszymi stopami. Bulgocze, śmierdzi, jakby chciała powiedzieć "no skocz, czy nie lepiej tak umrzeć niż w paszczach zmiechów?".
- Gale, nie strzelaj! - słyszę głos Katniss.
     Czyli jednak to dobra droga. Pozostało tylko przejść tym występem do mostu i przebiec na drugą stronę. Nic trudnego. Łapię Finnicka za rękę. Jeśli spadnie, to tylko ze mną. 
     Idziemy dość szybko, ale wystarczająco wolno, żeby się nie zabić. Kiedy jesteśmy na moście, zauważamy jak zmiechy wychodzą z rury. Katniss wysadza most, jak tylko dołączamy do grupy.
     Zmiechów jest więcej niż potrafię sobie wyobrazić, a żaden z nich nie waha się skoczyć w trującą ciecz. Otwieramy ogień. Nie są niezniszczalne, ale wystarczająco mało ludzkie, żeby jeden pocisk mógł je rozwalić. 
     Muzyka przybiera na sile, mgła jest gęsta jak nigdy wcześniej, ze wszystkich stron torturują mnie krzyki Greysona, pomieszane z głosami wszystkich, których kiedykolwiek zabiłam, albo patrzyłam na ich śmierć. 
     Zmiechy są coraz bliżej nas, pociski się kończą, nawet moje specjalne noże mają problem, by pozbawić je życia.
     Patrzę na Gale'a, również zajętego strzelaniem do Zmiechów. On chce ci odebrać dowodzenie. 
- I bardzo dobrze! - krzyczę odpowiadając głosowi, nikt nie zwraca na to uwagi. Wszyscy są skupieni na głosach zmiechów i odgłosie broni palnej. 
- Gale, bierz Katniss i każdego, kogo się da i uciekajcie! - mówię. - To mój ostatni rozkaz. Ja tu zostanę. 
     Gale kiwa głowa, ale widzę, że ma łzy w oczach.
- I powiedz Jamesowi, że go kocham - dodaję i wracam do zabijania zmiechów, co na dłuższą metę i tak jest bez sensu, ale przynajmniej da innym trochę więcej czasu. 
- Nie, Emily! - tym razem Katniss krzyczy. - Nie idę bez ciebie!
     Gdybym poszła z nimi, zmiechy dopadłyby ich zanim wyszliby z podziemia i nikt by nie poszedł. A tak... Zajmą się mną.
- Pamiętaj co mi obiecałaś, Katniss! - odpowiadam.
     Miała zabić Coin. To chyba przywróciło jej zdrowy rozsądek, bo rzeczywiście zaczęła wspinać się do wyjścia. 
     Pierwsze zmiechy były już kilka metrów ode mnie. Na dole zostało oprócz mnie kilku żołnierzy... I Finnick.
- Uciekaj! - krzyczę. - Potraktuj to jak rozkaz!
- Nigdy. Jak mamy umrzeć to razem!
     Chciałam się kłócić, ale to nie był najlepszy moment. Wyjęłam dwa dość długie noże i przygotowałam się na krótką walkę. Wiedziałam co zrobię, kiedy będę pewna, że wszyscy są bezpieczni. Wyciągnę Holo.
     Próbuję poderżnąć gardło pierwszemu zmiechowi, rzeczywiście, ranię go, ale skacze na mnie drugi, Kopię go i wije się jak tylko mogę, obracam się z nożami, a całe moje życie przepływa mi przed zamglonymi oczami. Zamiast zmiechów widzę zawodowców z moich pierwszych Igrzysk. Wiem, że to już koniec.  Nigdy przeświadczenie o mojej śmierci nie było tak silne.  
- Uścisk nocy, uścisk nocy, uścisk nocy - szepcę do Holo. Od tego czasu mamy tylko kilka sekund.
     Jestem cała we krwi, zęby wbijają się we mnie ze wszystkich stron. Widzę Finnicka, który również jest na wyczerpaniu. To nie może się tak skończyć. Nie dla niego. Rzucam w zmiechy nóż wywołujący płomienie i jednocześnie w drugą stronę - wybuchający - zaprojektowany przez Cody'ego na moją prośbę. Wiem, że ogień nie powstrzyma ich na długo, ale przynajmniej da mi kilka sekund, a wybuchowy zrobi niewielką wnękę w ścianie.
     Resztkami sił, korzystając ze zdziwienia zmiechów, rzucam się w stronę Finnicka i ciągnę go w stronę wnęki, którą przed chwilą zrobiłam. Holo ma zasięg piętnastu metrów.
- Co ty...
- Ratuję ci życie - mówię, jakby to miało być moje ostatnie tchnienie. Wiedziałam, że tak własnie jest. Ale on miał przeżyć. - Trzy do dwóch - dodałam, wpychając go do szczeliny i zasłaniając własnym ciałem.
Słyszę odgłos wybuchu.
- Wygrałam.


____________________________
Nie wiem, czy tego nie zniszczyłam. Starałam się jak tylko mogłam, żeby to było dobre, mam nadzieję, że własnie takie jest. Przepraszam, że tak długo nie dodawałam, bo nie mogłam jakoś się zabrać, nie miałam weny. W sumie tu też nie miałam, ale jakoś chyba mi to wyszło... No, nieważne. Jak sami widzicie został nam tylko epilog, który... Może być różny.  Jak się pewnie domyślacie mogła to zakończyć tylko na dwa sposoby. Jako, że nadal nie wiem jak, napiszę obie wersje i wybiorę tą lepszą. Stąd moje pytanie - jak chcielibyście, żeby się to skończyło? 
Oczywiście tak czy inaczej decyzja będzie należała do mnie, ale może ktoś napisze coś co ostatecznie mnie przekona. Dodatkową opcją jest jeszcze dodanie obu wersji, ale codo tego nie jestem przekonana. 

P.S.
Przepraszam za zaległości na blogach, ale w ciągu najbliższych dni nadrobię, bo w końcu ferie :)

czwartek, 25 grudnia 2014

Rozdział XIX

Dzisiaj kilka słów na początek - jednak zdecydowałam się napisać jeszcze jeden rozdział, bo tej wojny na końcu według książki jest dość dużo, nie mogłabym się streścić w jednym rozdziale. W końcu dodaję, nie wiem co o tym myśleć, wiem, że dziwne przejścia czasów i mogą być błędy, bo nie mam głowy, żeby to sprawdzać, ale napisałam. Sami oceńcie jak i najważniejsze - Wesołych Świąt!
P.S. Jeszcze zostało mi kilka blogów do nadrobienia, m.in. Astorii i Halcyon,  postaram się je skomentować w najbliższych dniach :)
________________________________________________________
- Kiedyś ludzie bali się ciemności - powiedział cicho Finnick.
     Wszyscy podnieśliśmy głowy. Nasza podróż do Dwunastego Dystryktu, w którym mieściła się główna stacja transportowa Trzynastki, jak dotąd mijała w całkowitej ciszy. Dlatego ucieszyłam się, kiedy ktoś w końcu podjął się rozładowania atmosfery.
- Serio nie znacie tej legendy? - zdziwił się Finnick, patrząc na nasze zdziwione miny. 
     Pokiwaliśmy głowami. Nie przypominałam sobie, żeby w Dziesiątce ktokolwiek, kiedykolwiek opowiadał mi jakąś legendę, czy choćby bajkę. Ale to może przez moją nieudaną rodzinę.
- No dobrze - ciągnął temat. - W Czwartym Dystrykcie to opowieść, którą zna każde dziecko - odchrząknął i zaczął mówić nieco głośniej. - Kiedyś ludzie bali się ciemności. Nie znali ognia, a jedynym źródłem światła jakie mieli, było słońce. Było to problemem, szczególnie w zimie, kiedy dni są krótkie, a mróz doskwiera szczególnie mocno. W każdym razie - pewnego dnia jedna dziewczyna przez przypadek, bawiąc się kamieniami, roznieciła iskry. Od razu pobiegła pokazać innym, co odkryła. Ale ludzie nie docenili ognia. Zaczęli się go bać jeszcze bardziej niż ciemności, nie wiedząc, że tylko to może ich uratować. Ale dziewczyna się nie poddawała. Eksperymentowała ile mogła, by wykrzesać go wystarczająco dużo. Jej ciało szybko pokryło się oparzeniami, ludzie unikali jej, bo tak bardzo bali się dziewczyny i tego, nad czym pracowała. 
     Wszyscy słuchali jak zaczarowani. Ja powoli zaczynałam dostrzegać przekaz.
- Ludzie zatracili się w ciemności tak bardzo, że nie mieli nawet nadziei, że kiedykolwiek uda się ją przezwyciężyć. Nikt nawet nie próbował, a jeśli już ktoś się odważył, zostawał wykreślony ze społeczności. Ale pewnego dnia coś się zmieniło. Ciemność i mróz doskwierały tak mocno, że większość ludzi była na granicy życia, jeśli już nie umarła. I wtedy dziewczyna przedstawiła światu swój wynalazek. Była okryta płomieniami jak... Jak Katniss i Peeta, podczas swoich pierwszych Igrzysk...
     Katniss lekko się uśmiechnęła. Myślała że to o niej. Wszyscy myśleli. I w zasadzie to by się zgadzało. Dziewczyna Igrająca z Ogniem... Ale kiedy Finnick odwrócił się w moją stronę i złapał mnie za rękę, wiedziałam, że nie o nią mu chodziło.
- Uratowała ich wszystkich, mimo, że nikt jej o to nie prosił.
     Utkwiłam oczy w podłodze. 
- Co się stało z dziewczyną? - zapytałam po chwili.
- Odeszła. Kiedy stąpała śnieg topniał i wyrastały młode, wiosenne kwiaty.
     *****
     Nie trafiliśmy od razu do Kapitolu, ale do obozu pod Kapitolem, gdzie mieliśmy spędzić kilka najbliższych dni. Oprócz tzw. "gwiazd" czyli zwycięzców Igrzysk, było paru żołnierzy Trzynastki, Boggs, dwie prawie identyczne dziewczyny o nazwisku Leeg i kilka osób, których nie znałam. 
     Mimo mojego generalskiego tytułu, nie miałam na nic wpływu. Mało tego, nikt nie dopuszczał mnie nawet do głosu. Wszystkim kierował Boggs z polecenia pani prezydent. Czasami kazano nam strzelać do szyb, biec bez sensu w jakimś kierunku, jakby naprawdę gonił nas tłum Strażników Pokoju. Byliśmy jedynie marionetkami Plutarcha. 
     Wszyscy, a najbardziej Gale, byli źli, że nie dopuszczają nas do walki. Oczywiście odbijało się to na mnie, bo w ich mniemaniu tylko ja miałam realny wpływ na nasz los. Ale kiedy próbowałam narzucić Boggsowi moje stanowisko, słyszałam jedynie "to decyzja Pani Prezydent".
     Od Plutarcha dostaliśmy mały przyrząd, nazwany "Holo". Na kapitolińskich ulicach było mnóstwo pułapek, które zostały po Mrocznych Dniach. Nazwaliśmy je zasobnikami. Holo pokazywało gdzie możemy się ich spodziewać. 
- Ale po co nam je dali, skoro nie walczymy? - zastanawiałam się na głos, przerzucając urządzenie w dłoniach.
     Finnick również był tym zmęczony.
- Może żebyśmy mogli się wysadzić zanim umrzemy z nudów? - zaproponował.
- To da się tym wysadzić? - zainteresowałam się.
- Tak. Są jakieś słowa... "Uścisk nocy" czy coś takiego. Trzeba je wypowiedzieć trzy razy - rzucił i wrócił do polerowania swojej strzelby.
     Od razu Holo wydało mi się ciekawsze.
- Ale Em, nawet o tym nie myśl! - dodał, a ja zrezygnowana odłożyłam je na miejsce.
      Moje wybuchowe alter-ego nie było zadowolone z tego powodu.
     I tak właśnie toczyło się nasze życie w obozie, aż wreszcie nasza kochana prezydent zafundowała nam odmianę. Przyprowadziła Peetę. 
    Od razu zaczęły się cyrki, każdy musiał go pilnować żeby przypadkiem nie zabił Katniss, on sam wyglądał na bardzo skołowanego, trudno było określić ile jest w nim z tego dawnego Peety. Przekaz Coin było oczywisty - jesteśmy bardziej potrzebni martwi, niż żywi. 
      Nawet mnie to nie zdziwiło. Znałam już Coin na tyle by wiedzieć, że jest zdolna do wszystkiego by zachować władzę.
- Generale Saws - zawołał mnie Boggs jednego wieczoru. - Musimy porozmawiać.
     Zdziwiłam się, bo zazwyczaj to ja chciałam porozmawiać z nim, dowiedzieć się czegoś, albo spróbować coś na nim wymusić. A tu proszę, taka odmiana. 
     Poszłam razem z nim do jego namiotu, nie domyślając się nawet o co może chodzić.
- Prezydent Coin kazała pilnować Peety - zaczął. - Ale oboje wiemy czym to grozi.
Kiwnęłam głową. To było oczywiste.
- Więc... Zabijemy go?
     W normalnej sytuacji ochoczo odparłabym "tak, stwarza zagrożenie, zróbmy to!", ale teraz jakoś nie byłam przekonana. Być może gdybym powiedziała inaczej więcej ludzi przeżyłoby, a może mniej. Może ta decyzja mogła odmienić los wojny, podobnie jak każda inna. 
- Nagle pytasz mnie o zdanie? - zdziwiłam się.
- Jesteś generałem. Mimo, że Coin tego nie chce, ja muszę się z tobą liczyć.
Po raz pierwszy powiedział po prostu "Coin", a nie "Pani Prezydent". Czyżby on też był już wściekły, że nie walczymy?
- Nie zabijemy go - odparłam pewnie.
- Dlaczego? - był zdziwiony moją decyzją.
     Nie wiedziałam. To znaczy... Nie wiedziałam co mu odpowiedzieć. Bo tak naprawdę chciałam ocalić mu życie tylko dlatego, że on jeden był tą cholerną nadzieją, że po osaczeniu można żyć normalnie. Jakimś światełkiem w tunelu, który kazał mi wierzyć, że może jednak przeżyję.
- Może być jeszcze potrzebny... - powiedziałam tylko i zdecydowałam opuścić namiot. 
     Rozmowa przypomniała mi, że mam coraz mniej czasu. Co, jeśli umrę zanim zacznie się walka? Nie miałam jak dotąd żadnej halucynacji. Wszystko we mnie było tak spokojne, że naprawdę zaczynałam wierzyć, że będzie dobrze. Ale to była cisza przed burzą. Beetee przecież powiedział, że nie ma dla mnie szans.
- James o ciebie pytał - rzucił Boggs, kiedy już byłam w wyjściu.
Od razu chciałam zapytać co u niego, jak się czuje i gdzie teraz jest, ale ugryzłam się w język i po prostu wyszłam. Nie mogłam już o nim myśleć, bo podejmowane przeze mnie decyzje mogły na tym ucierpieć. Wiedziałam, że będzie ze mnie najwięcej pożytku, jeśli nie będę miała złudnych nadziei i będę walczyć jak zwyczajna umierająca osoba. Powtarzałam to, próbując wyrzucić z głowy wspomnienie jego twarzy.
     Oczywiście Finnick próbował wielokrotnie poruszać ze mną ten temat. Spędzał ze mną naprawdę dużo czasu, albo raczej - starał się nie odstępować mnie na krok, jakbym mogła w każdym momencie wypowiedzieć trzykrotnie "uścisk nocy".
     To było bardzo denerwujące. Jedno wiedziałam - nie chciałam litości. A jego dziwne zachowanie mogło być spowodowane jedynie tym.
- Nie musisz cały czas za mną łazić - mruknęłam do Finnicka, wracając z namiotu Boggsa. - Wyglądam na tak przybitą, czy na samobójcę?
- Jedno i drugie - odparł, nie mając zamiaru odpuścić.
- Poradzę sobie - zapewniłam jeszcze raz. - Radzę sobie w każdej sytuacji... - Gdybym powiedziała to innym tonem, to może by mi uwierzył. Ale sam dźwięk imienia Jamesa potrafił mnie rozbić jak porcelanową lalkę.
- To musi być dla ciebie trudne...
- Nie jest! - krzyknęłam.
     Nie wiedziałam nawet, dlaczego to zrobiłam. Jakbym przestawała panować nad sobą. Nie mogłam tak tego skończyć, nie mogłam umrzeć zachowując się jak furiatka.
- Przepraszam - powiedział Finnick. - Chyba po prostu... Chce ci jakoś wynagrodzić to wszystko... To ja zabiłem Patricka, a ty tak po prostu ocaliłaś Annie... Mimo, że byłem twoim wrogiem.
- Nie, to ja przepraszam - odparłam. - Nie powinnam się tak zachowywać.
- Ja się po prostu boję, że będziesz chciała umrzeć w walce.
- A ty byś nie chciał na moim miejscu? Wolałbyś, żeby Coin cię zabiła? Rekami żołnierzy, których sam masz prowadzić do walki? A może lepiej przez jakąś mutację Kapitolu?
     Zamilkł.
- Wiem, że tego nie zrozumiem. Ale zawsze jakoś wychodziłaś ze wszystkiego zwycięsko.
- Wystarczająco długo - starałam się uśmiechnąć. - Nie jesteś mi nic winien, Finnick - dodałam. - I chyba jestem już na tyle dojrzała, żeby móc podejmować własne decyzje.
     Uznałam z zadowoleniem, że wypadłam wystarczająco przekonująco. Taka dorosła, pewna siebie, pogodzona ze sobą - zupełnie inaczej niż w środku. Ale co mogłam zrobić? Myślenie o tym tylko wywoływało u mnie jeszcze gorszy nastrój.
     Zgłosiłam się do pełnienia następnej warty przy Peecie, towarzyszyć mi zgodził się oczywiście Finnick, który mimo naszej rozmowy nie chciał sobie odpuścić. Obok nas siedział jeszcze Pollux - nasz kamerzysta. Szykował się do snu. Dowiedziałam się, że by pomóc Peecie wymyślili zabawę w "prawda czy nieprawda", żeby mógł oddzielić prawdziwe wspomnienia, od tych wygenerowanych przez Kapitol.
     Oczywiście nie spał. Siedział skulony na widoku, myśląc nie wiadomo o czym. Nie miałam potrzeby zaczynać konwersacji, wolałam posiedzieć w ciszy, skupić się na tym wszystkim co mnie otacza, nie myśląc w ogóle.
     Cisza nie trwała długo. Peeta zaczął zadawać pytania, głównie o Finnicka, jakby zupełnie mnie tam nie było. Rozmawiali tylko ze sobą, a ja bawiłam się pierwszym lepszym nożem, jaki wyjęłam. Nigdy nie zastanawiało mnie jak się je robi, kto odpowiada za to, że są tak ostre. Po kolorze zauważyłam, że to nóż z trucizną. Czerwony. Na pierwszy rzut oka nie różnił się niczym od innych noży, gdzie była więc trucizna? Trzymałam go bardzo blisko oczu, starając się wypatrzeć cokolwiek.
- ...Emily? - usłyszałam.
- Tak? - spytałam odkładając nóż.
- Peeta ma do ciebie kilka pytań....
- Byłaś w Kapitolu? Po Igrzyskach?
- Prawda - odparłam.
- Torturowali cię?
- Prawda.
- Wyrzekłaś się walki dla Trzynastki?
- Nieprawda! - oburzyłam się.
     Pokiwał głową.
- Byłaś w sąsiedniej celi?
- Prawda.
- Nie krzyczałaś?
     Zastanowiłam się. Czy krzyczałam? W tej chwili nie mogłam sobie tego przypomnieć.
- Prawda - powiedziałam z trochę mniejszą pewnością.
     Pollux otwierał wejście swojego namiotu. Wtedy Peeta wbił w niego wzrok i zaczął mówić:
- Jesteś awoksem, prawda? Poznaję po sposobie, w jaki przełykasz. Było dwoje awoksów razem ze mną w więzieniu. Darius i Lavinia, ale strażnicy zwykle mówili o nich rudzielce. Byli naszymi służącymi w Centrum Szkolenia, więc aresztowali również ich. Patrzyłem jak torturują ich na śmierć. Ona miała szczęście. Użyli zbyt dużego napięcia i jej serce przestało bić. Całe dni zabrało wykończenie jego. Bili go, odcinali części ciała. Wciąż zadawali mu pytania, ale nie mógł mówić, wydawał z siebie tylko takie przeraźliwe zwierzęce odgłosy. Nie chcieli żadnych informacji. Chcieli tylko, bym to oglądał. -Nawet nie zauwazyłam, kiedy wszyscy zbiegli się i wbijali w niego wzrok. Peeta patrzył wokoło na nasze oszołomione twarze, jakby czekał na odpowiedź. Kiedy nikt nie odpowiada, pyta: - Prawda czy nieprawda? - Brak odpowiedzi jeszcze bardziej go złości. — Prawda czy nieprawda?! — domaga się.
- Prawda - mówi Boggs. - Przynajmniej z tego co wiem… prawda.
- Tak myślałem. Nie było w tym nic… błyszczącego.
     Powoli reszta rozeszła się, a Boggs ukradkiem zostawił mi jeszcze jeden pistolet.
- Błyszczącego? - zapytałam.
- Tak. Te fałszywe wspomnienia są mniej rzeczywiste, czasem zwyczajnie migoczą, a innym razem wszędzie jest tylko taka...
- ...mgła? - spytałam.
- Tak, mgła.
     Byliśmy tylko ja, Finnick i Peeta. Nie bałam się o tym mówić.
- Też ci coś zrobili?
Zawahałam się, ale postanowiłam nie kłamać.
- Prawda.
- Coś innego niż mi?
     Kiwnęłam głową.
- Och - odparł on cicho. To małe "och" było pierwszym słowem, które zdradzały choćby niewielkie emocje. Peeta już nie odezwał się do końca naszej warty.
     *****
     W końcu Plutarch postanowił wysłać nas na choćby namiastkę prawdziwej akcji. Więc dzisiaj została dla nas zarezerwowana specjalna przecznica, specjalnie na potrzeby filmowania. Jest na niej nawet parę aktywnych zasobników. Jeden uwalnia deszcz ognia z broni palnej. Inny zarzuca na intruza sieć i więzi go, by można było go później przesłuchać lub zabić, w zależności od preferencji porywaczy. Wciąż jednak jest to nieważna mieszkalna przecznica bez żadnych strategicznych celów.
     Byliśmy tam jeszcze tego samego popołudnia. Ubrani w swoje wyjściowe stroje, uzbrojeni - zupełnie, jakby to była prawdziwa akcja. Nawet Peeta dostał pistolet, choć Boggs na głos zapewnił go, że jest naładowany ślepakami.
     Ulica była opuszczona - wszędzie leżały kawałki rozbitych szyb, gruzy i śmieci, a w powietrzu unosił się pył. Wyglądało to trochę śmiesznie, gdyby wziąć pod uwagę dawną świetność, o której przypominały jedynie kolorowe kostki brukowe. Mimo, że wszyscy zapewniali nas, że ryzyko jest minimalne, miałam przeczucie, że wreszcie zacznie się coś dziać.
     Niestety. Karzą nam jedynie od czasu do czasu rzucić się na ziemię, schować w jakiejś wnęce i udawać, że właśnie coś za nami wybucha. Chciałabym wyglądać przekonująco, ale najlepsze na co mogłam się zdobyć, to tłumienie śmiechu, kiedy oglądałam aktorskie miny Finnicka i kilku żołnierzy z oddziału.
     Kiedy doszliśmy do przecznicy z zasobnikami, kazali nam strzelać do okien, a kiedy trafiliśmy na zasobnik, rzucaliśmy się na ziemię i kryliśmy. Do jedynego prawdziwego zasobnika został przydzielony Gale, mimo, że wszyscy zgłosili się na ochotnika. Zupełnie tego nie rozumiałam, to przecież ja byłam generałem. I co? Nie było ze mnie żadnego pożytku.
- Leżcie jeszcze na ziemi! - krzyknęła Cressida, a kamerzyści robili zbliżenia naszych twarzy. Teraz jednak i ona zorientowała się, że jesteśmy beznadziejnymi aktorami.
-Weźcie się w garść! - Boggs ponaglił nas i cofnął jeden krok. Na czerwoną kostkę brukową, która wysadziła mu nogę...
     *****
     Nagle wszystko się zmienia, jego krew jest prawdziwa. Nikt już nie śmieje się z udawanych min, są tu zasobniki, o których nie mieliśmy pojęcia.
     Na początku zostaje uruchomiona seria pocisków, a w jej ogniu - ja i Finnick. Ciągnę go za rękę i padam na ziemię. Mamy niesamowite szczęście, ledwo unikając pocisków.
- Dwa dwa - szepnęłam, sama nie wiedząc dlaczego. Kogo to obchodzi, skoro Boggs się wykrwawia?
     Oczywiście zostawiam lekko oszołomionego Finnicka i biegnę do niego. Nie ma już nogi. Widziałam wielu umierających ludzi, więc domyślam się, że długo to nie potrwa. Wszyscy stoją wokół niego, Katniss trzyma w ręku Holo.
- Niezdolny do dowodzenia. Transfer dostępu na Żołnierza Oddziału Cztery-Pięć-Jeden, Emily Saws - mówi zachrypniętym głosem. - Powiedz jak się nazywasz - zwrócił się do mnie.
- Emily Saws - odparłam oszołomiona.
     Boggs przekazał dowodzenie mi....
- Przyszykować się do odwrotu - mówię machinalnie, byłam przecież do tego szkolona.
- Nie! - krzyczy Finnick. - Uciekać!
     Teraz widzę jak czarna maź bucha z drugiej strony ulicy i zalewa budynki. Nie trzeba się na tym znać, by wiedzieć, że jest śmiercionośna.
     Gale i Leeg wypuszczają serię pocisków, która odminowuje dalszą drogę. Chcę wziąć Boggsa na plecy, zaciągnąć go dalej, ale biorą go za mnie dwaj żołnierze, których imion nie znam. Nie pozostaje mi nic innego jak pobiec za nimi. Odwracam się jednak, by sprawdzić, czy wszyscy jeszcze żyją. Zauważam Peetę, rzucającego się na Katniss, próbującego kolbą pistoletu rozwalić jej czaszkę. Nie myśląc długo, biegnę, jak najszybciej się da, kopie Peetę w głowę wystarczająco mocno, by go ogłuszyć.
- Uciekaj! - rzucam do Katniss, próbując założyć mu kajdanki. Chwila nieuwagi wystarcza, by rzucił mną o ziemię jak zabawką. Czuję ból w plecach, ale mogę jeszcze wstać. Kopię go w brzuch, a inni żołnierze zakładają kajdanki. Widzę czarną maź, która jest coraz bliżej, sprawdzam jeszcze czy mam Holo i uciekam jak najszybciej mogę.
     Inni schronili się w budynku na rogu - to znaczy, ci, którzy przeżyli. W biegu mijam pokiereszowane ciała moich żołnierzy, przeskakuję przez kupy gruzów, odwracając się co jakiś czas, sprawdzając, czy reszta mojego oddziału nie ma problemów.
     Wszyscy razem wpadamy do różowego pomieszczenia, wpychamy Peetę do jakiegoś schowka. W budynek uderza czarna maź, ale nie dostaje się do środka. Możemy odetchnąć.
     Padam na ziemię, zginając się tak, aby kręgosłup bolał jak najmniej. W tej samej chwili Boggs przyciąga mnie do siebie i szepcze:
- Nie ufaj im. Nie wracaj. Zabij Peetę. Zrób to, po co tu przybyłaś.
     To są jego ostatnie słowa.
     *****
     Cała akcje nie trwała więcej niż dwie minuty - a przynajmniej tak mi się wydawało. Wszyscy zwrócili swoje oczy w moją stronę, a ja, nadal wyrównując oddech, zastanawiałam się, co takiego mam im powiedzieć
- Emily - powiedział Gale. - W porządku?
- Tak - odparłam szybko i wstałam, otrzepując się z kurzu.
     Szybko przeliczyłam ludzi.
- Dwójka umarła - wyszeptałam, nie wiedząc, czy mam się bardziej cieszyć czy smucić.
- Słuchajcie - powiedziałam głośniej. - Trzeba podjąć decyzję czy wracamy do obozu czy idziemy w to dalej. Czy walczymy, czy raczej wolimy się wycofać. Ale... Jakakolwiek nie byłaby wasz decyzja, ja idę dalej. Jeżeli ktoś nie czuje się na siłach- w porządku, rozumiem. Więc... Ktoś chce się wycofać?
     Wszyscy milczeli, wpatrując się we mnie. Podobał mi się ten wzrok.
- Cieszę się. W takim razie zostańmy tu aż uzupełnimy zapasy i opatrzymy rany, jeżeli oczywiście ktoś ma taką potrzebę, a potem ruszamy.
- Co z Peetą? - zapytał Gale.
- Pójdzie z nami dalej - odparłam, choć w głowie kołatały mi słowa Boggsa: "Zabij Peetę". 
     To jedno nie budziło moich wątpliwości. Boggs widział w nim duże zagrożenie, ale ja nadal nie mogłam się wyzbyć nadziei. 
- Musimy go zabić - Gale uniósł głos.
     Już otwierałam usta, żeby odpowiedzieć, kiedy Katniss krzyknęła:
- Nie!
- Nikogo nie zabił.... - to najbardziej sensowny argument, jaki przyszedł mi do głowy.
- Ale mógł! Nawet ty od niego dostałaś! - kłócił się Gale.
- Dwójka żołnierzy będzie jego strażą boczną - zadecydowałam. - Ale dopóki ja tu rządzę, nikt nie zrobi mu krzywdy, chyba, że w obronie własnej.
- Dziękuję - wyszeptała Katniss, a Gale spojrzał mi w oczy jedynym ze spojrzeń w stylu "zachowujesz się jak kompletna wariatka, byłbym sto razy lepszym przywódcą". No cóż, ale to ja tu teraz rządziłam. 
     Kiedy wszyscy rozeszli się, by choć chwilę odpocząć, zastanowiłam się nad resztą słów Boggsa. To, że nie zabije Peety, już ustaliłam. Ale co było poza tym? "Nie ufaj im. Nie wracaj. Zrób to, po co tutaj przybyłaś". I to właśnie robię. Ignoruję rozkazy, narażam wszystkich na niebezpieczeństwo i idę walczyć tak, jakby to wszyscy mieli śmierć nad głową, nie tylko ja. Ale czy ona nie czeka również w obozie? Mam IM nie ufać. To oczywiste, że chodziło o Coin.
. I wtedy, kiedy tak o tym myślałam, stało się coś dziwnego. Coś, co dobrze znałam. Mgła. Wychodziła zewsząd. Ale nie było tak jak zawsze - była ledwie dostrzegalna, delikatna. Widziałam ją wszędzie, gdzie odwróciłam wzrok. Nie zniekształcała mi obrazu, nie wywołała większych problemów. Przeszły mnie dreszcze, wsparłam się na jednym z mebli, oparłam czoło o ścianę. Próbowałam mrugać, wmawiałam sobie, ze to tylko zakłócenia w widzeniu, że mi się wydaje. Ale nie. To był tylko wytwór trucizny w moim mózgu.
Szykowała się ostatnia, największa halucynacja.

niedziela, 16 listopada 2014

Rozdział XVIII

     James na szczęście wrócił z oddziału szpitalnego cały i zdrowy. Choć i co do tego zdrowia można by się spierać, bo lekarze nie zgodzili się na jego czynny udział w najbliższych bitwach. Pewnie dlatego chodził cały czas naburmuszony jak dziecko, któremu ktoś właśnie zabrał jego zabawki. Za to ja byłam zadowolona, bo to oznaczało, że w przypadku szybkiego rozpoczęcia działań wojennych (a wszystko na to wskazywało), James będzie cały czas siedział w jakimś Centrum Dowodzenia. Nie będzie miał powodu by się za kogoś poświęcić, nikt go nie zastrzeli. Przeżyje wojnę niezależnie od tego, co się ze mną stanie.
     Oczywiście starałam się nie dawać po sobie poznać, że mi ta sytuacja nawet pasuje. Jak to w normalnym związku - byłam dla niego oparciem w tych ciężkich chwilach. No bo to w końcu on został zdegradowany na moją korzyść. O ile korzyścią można było w ogóle nazwać wysokie stanowisko w armii kogoś takiego jak Coin. 
     Oficjalnie atak na Kapitol miał się odbyć w najbliższych tygodniach. Całe dnie spędzaliśmy na salach treningowych. doszkalając ostatnie osoby. jak Jack, Katniss czy Johanna, które chciały wziąć udział w wojnie. Przygotowywaliśmy propagity, ocenialiśmy żołnierzy, a na koniec każdego dnia kładliśmy się razem, wyobrażając sobie, że rzeczywiście jesteśmy normalną parą, której dzień będzie wyglądał tak już do końca świata.
     Ale wiedzieliśmy, że wcale normalni nie jesteśmy. Bo przecież normalni ludzie chcą przygód. Każdego dnia kilka nowych osób decydowało się dołączyć do wojska, bo, prawdopodobnie, tak kazało im serce - z miłości do ojczyzny i dla przyszłych pokoleń. Ale ci ludzie nie byli w Siódemce, Dziesiątce czy Czwórce. Nie byli nie Igrzyskach. Nie wiedzieli tak naprawdę co oznacza zabić człowieka. A my wiedzieliśmy o tym bardzo dobrze - mieliśmy już tych wrażeń na całe życie. Stabilizacja była czymś, czego naprawdę chcieliśmy.
*****
     Dopiero po kilku tygodniach pobytu w Trzynastce zaczęłam zauważać pozawojskowe szczegóły, które kiedyś wydawały mi się nieważne. Przede wszystkim Johanna i Jake. Żadne z nich nie było normalne, bo równie dużo przeżyli. Ale nigdy nie widziałam, żeby przy kimkolwiek innym zachowywali się tak, jak przy sobie nawzajem. Niezależnie czy był to trening, obiad czy narada. Wydawali się być naprawdę szczęśliwi.
      Najciekawszy oczywiście był nasz trójkącik - Katniss, Gale i Peeta. Naprawdę nie wiedziałam o co chodzi, ale miałam wrażenie, że osaczenie Peety naprawdę wiele zmieniło. Katniss dopiero kiedy straciła jego bezwarunkową miłość, zrozumiała, że też go kocha. Oczywiście swoją drogą ja nadal trzymałam kciuki za Gale'a, który mimo swojej zmiany i licznych wad nadal wydawał mi się lepszy od Peety. Ale Peeta miał jedna bardzo dużą zaletę - dobre serce. Coś, czego w obecnych czasach można było ze świecą szukać.
     Ale czego można wymagać od powstańców? Byliśmy już trochę jak udomowione zwierzęta. Schronieni kilkaset metrów pod ziemią stosowaliśmy się do wszelkich zasad, ale wypuszczeni wolno robiliśmy wszystko, żeby przeżyć. Odróżniało nas jedynie to. że część z nas wolała chronić innych.
*****
     Oficjalne plany były takie, że trafiłam do tzw. Drużyny Gwiazd, w której skład wchodzili Finnick, osaczony, ale wytrenowany Peeta, Gale Katniss i Johanna, która jednak jeszcze nie podeszła do testu. Miałam jakieś dwadzieścia cztery godziny do wylotu na Kapitol. 
     Myślałam, że do czasu przyjścia Jamesa, wieczór spędzę samotnie. A jednak.
- Nie przywitałaś się, Saws - tego wieczora w moich drzwiach stanął Haymitch. 
     Już prawie zapomniałam jak wyglądał. Unikał mnie bardzo zwinnie, czasami zdarzało mi się tylko kątem oka dostrzec jego ubranie czy choćby odbicie w szybie, ale kiedy się odwracałam, już go tam nie było.
- Nie dałeś mi takiej możliwości - odparłam.
     Nie wiedziałam jak mam się zachować. Spotkania z Haymitchem w przeważającej większości kończyły się rozdrapywaniem ran i piciem, a ja w obecnej sytuacji korzystałam z każdej minuty trzeźwego patrzenia na świat. Nawet sen ograniczałam do minimum, bo chciałam choć chwilę dłużej porozmawiać z Jamesem. 
     Zauważyłam zmianę w moim myśleniu - chciałabym się zamienić z Peetą. Wolałabym być osaczona, nie być sobą - ale żyć. Wcześniej tak łatwo rzucałam je w ogień, zupełnie nie myślałam o śmierci i się jej nie bałam. Nadal tak było. Byłam na nią przygotowana jak nigdy wcześniej.
- Wykonałaś zadanie, Pani Generał - uśmiechnął się, ale nie zmienił nic w mojej postawie. Nadal stałam sztywna jak kołek. - Nie wpuścisz mnie? 
     Wykonałam zapraszający gest, aczkolwiek nie potrafiłam zdobyć się na jakiekolwiek uprzejmości. 
- Nie mam alkoholu - powiedziałam cicho, nawet nie wiem dlaczego. Chyba dlatego, by nie milczeć.
- Nie przyszedłem pić - powiedział dość przekonująco. - Tylko porozmawiać.
- O czym? - zdziwiłam się.
- O tobie.
- A może jakiś inny temat? - zaproponowałam nieśmiało, siadając na krześle.  
- Nie znam ciekawszego.
- Przyszedłeś tu żeby skorzystać z okazji porozmawiania ze mną niedługo przed odejściem? - powiedziałam zaskakująco pewnym tonem.
- Emily, wcale nie jest pewne, że odejdziesz....
- Haymitch, proszę. Nie oszukujmy się. Nawet gdyby jakimś cudem lekarstwo się znalazło, Coin mnie zabije. Ja już nie mam innego wyjścia, zrozum. Nie chcę już więcej nadziei...
- Gdyby wszyscy ludzie tak myśleli, żadnego powstania by nie było. Ludzie nadal pracowaliby ślepo dla Kapitolu i nic by się nie zmieniało...
- I nie byłoby egzekucji, bombardowań i rozstrzeliwań... - wtrąciłam się.
- Tak. Ale wiesz czego też by nie było? Wolności. I dobrze o tym wiesz! Przecież to ty jesteś osobą, która walczyła o to przez całe życie! Emily, nadzieja jest w tobie, zawsze była i nadal musi być, cokolwiek by się nie działo...
- Umieram! - przerwałam mu. - I całe życie umierałam, właśnie dlatego! I nic z tego nie ma, obie strony chcą mnie zabić, a ja, kiedy wreszcie zyskałam szansę, żeby być szczęśliwa... To nie mogę - mój głos był rozchwiany jak nigdy wcześniej. Ale wiedziałam, że muszę być zimna jak skała, zupełnie bez emocji. Dla Jamesa i moich przyjaciół.
- Nic z tego nie ma? Rozpętałaś powstanie! Mało tego, ty je doprowadzasz do końca! Słyszałem o twoich zasługach w Dystryktach. Kto walczy lepiej od umierającego zwycięzcy?
     Ukryłam twarz w dłoniach. Nie mogłam płakać, to by była najbardziej żałosna rzecz, jaką mogłabym zrobić. Bałam się odezwać w obawie, że mój głos byłby zbyt piskliwy.
     Nawet nie zauważyłam kiedy Haymitch usiadł koło mnie i wziął mnie za rękę.
- Em, czasem coś musi umrzeć, żeby powstało coś niesamowitego. Inaczej świat by się nie zmieniał.
- Daj mi spokój - tak, mój głos był naprawdę rozchwiany. - Teraz chcę już po prostu pięknie umrzeć. Nic więcej. 
- Dostałaś więcej, niż którykolwiek ze zwycięzców - odpowiedział Haymitch. 
- Namiastkę szczęścia?!
- To chyba zawsze coś. 
- A nie zasłużyłam na więcej? 
     Tak, to było bardzo egoistyczne. Te słowa wręcz mnie bolały, kiedy wychodziły z moich ust. Ale przecież nigdy nie byłam do końca dobra. 
- A kto powiedział, że życie jest sprawiedliwe? Ludzie będą cię pamiętali za to, co dałaś od siebie. To będzie żyło wiecznie. A mało kto może pochwalić się takim dobytkiem.
- Jak na razie jestem wrogiem obu stron. Nie wiem, która bardziej chce mnie zabić...
- Jesteś wrogiem tylko Coin. Wiem o co ci chodzi, masz wątpliwości., ale stoisz po dobrej stronie.
- To już i tak nieważne.
- Zaufaj mi...
- Jak mam ci zaufać?! - nie wiem skąd nagle wzięła się we mnie taka złość. - Kiedyś ci ufałam! Pojawiałeś się w najmniej oczekiwanych momentach, mówiłeś dużo nic nie znaczących słów i dawałeś mi nadzieję i poczucie, że jestem kimś. Ale teraz, kiedy nadziei nie ma, a ja jestem prawdopodobnie w najgorszym momencie życia, ciebie nie ma! Unikasz mnie, a teraz przychodzisz nie wiadomo po co i próbujesz ponieść mnie na duchu... Naprawdę?!
      Mój krzyk odbił się od ścian pustej komory i powrócił, wbijając się boleśnie w moje serce. Haymitch dopiero po kilku minutach. choć co do tego nie jestem pewna, bo czas zdawał się zatrzymać, postanowił powiedzieć:
- Przepraszam.
     Miało to znaczenie o tyle, że on nigdy nie przepraszał. Nigdy i nikogo. Zawsze robił po swojemu i miał rację. Do dziś.
     A potem przytulił mnie niczym ojciec, którego nigdy nie miałam i cała złość zeszła ze mnie w jednej chwili.
- Przepraszam, że krzyczę, ale ja tylko... - przerwałam, chcąc uniknąć załamania głosu. - Ja tylko chcę żyć...
     Nie chciałam go wypuścić. Był dla mnie jak opiekun, który w pewien sposób prowadził mnie przez życie. Te kilkanaście sekund poczułam się nawet lepiej.
     I dopiero wtedy kiedy Haymitch mnie puścił, zauważyłam, że w wejściu stał James. 
     Skała pękła.
*****
- Wtedy w Dziesiątce, kiedy zobaczyłem cię na strychu... Ty... Ty powiedziałaś, że to nic poważnego... -wydawał się być zszokowany. Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Wstałam, nabrałam powietrza, ale nie byłam w stanie skłamać. Zamiast jakiegoś optymistycznie brzmiącego zdania z moich ust wydobył się jedynie cichy jęk, a z oczu poleciały łzy. 
     Byłam zła, że nie potrafię być silna, że ten jedyny raz, kiedy potrzebuję czegoś, co mnie nigdy nie zawiodło, to nie działa. 
     James momentalnie wziął mnie na ręce, posadził na stole i wbił twarz w moje ramię. Nie wiedziałam czy płacze, ja sama cała się trzęsłam. Przytulił mnie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. 
     Nic nie mówił. Ale wiedziałam, co by powiedział, ja sama czułam to samo. Rozdzierający serce ból. Kiedy trochę ochłonęłam objęłam go mocniej, a drugą ręką pogłaskałam po głowie. Czułam się, jakbyśmy bez słów przekazywali sobie wszystko, czego jeszcze sobie nie powiedzieliśmy i zapewne nigdy byśmy nie zdążyli. 
     Rzadko płakałam, nie pamiętam kiedy ostatnio wpadłam w taką histerię. Nie wiedziałam czy płaczę ze smutku, cze ze złości, że tak go ranię. Bo w końcu obiecałam sobie odejść po cichu. Miał się nigdy nie dowiedzieć. Ale ja byłam za słaba, żeby zrobić nawet to.
- Przepraszam, że ci nie powiedziałam - wyszeptałam po pewnym czasie. - Ja naprawdę...
     Nie dał mi dokończyć pocałunkiem. Miałam nic nie mówić.
- Emily... - nawet słyszałam ból w jego głosie. - Wyjdź za mnie. Proszę.
*****
- Nie - nie mogłam mu tego zrobić. - Nie chcesz tego...
- Gdybym tego nie chciał, to chyba bym cię o to nie prosił - odparł twardym tonem.
- Kiedyś na pewno kogoś znajdziesz, a wtedy... Ja nie chcę, żebyś myślał o mnie.
- Przestań! Naprawdę nie rozumiesz, że nigdy nie pokocham nikogo innego? Proszę... 
- Saws, trochę romantyzmu! - wtrącił się Haymitch.
     Patrzyłam w jego oczy i wiedziałam, że tak czy inaczej nie zranię go bardziej niż już to zrobiłam.
- Przecież nie ma już na to czasu, jutro wylatuję...
- To pobierzmy się teraz.
- Ale jak teraz... To trzeba zorganizować...
- Kochasz mnie? - zapytał.
- Tak. 
- To godzina powinna wystarczyć.
     Nie wierzyłam, że to się dzieje.
- Wszystko przygotuję - zaoferował się Haymitch. - Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić.
     I w ciągu kilkunastu minut, podczas których mogłam otrzeć łzy i trochę ochłonąć, pojawiła się Venia z sukienką, dużo skromniejszą od tej, w której była Annie. Była dopasowana w talii, a niżej falowała jak woda na morzu w Czwartym Dystrykcie. Nie wiedziałam, że mogę w czymś wyglądać tak dobrze.
     Na szczęście stylistka nie zadawała żadnych pytań. Starałam się nie myśleć o śmierci, tylko traktować to co się stanie jak wszystkie panny młode. I choć w pewnym sensie było to radosne wydarzenie, wiedziałam jaki był jego prawdziwy wyraz. To jest jedna z rzeczy, które robią ludzie kiedy wiedzą, że niedługo odejdą. A ja czułam, że byłam mu to winna. Kochał mnie. I obiecał, że tak będzie zawsze. Miałam wrażenie, że po prostu nie myśli przyszłościowo. Miał przeżyć i być kiedyś szczęśliwy z kimś innym... Chociaż nie mogłam i nie chciałam sobie tego wyobrażać. Ale pragnienie jego szczęścia było silniejsze niż moja zazdrość.
     Kiedy prowadziła mnie w ciemności nadal nie wierzyłam, że to się dzieje. Ale przecież nie miałam nic do stracenia. Venia otworzyła mi drzwi, pilnując, by sukienka układała się jeszcze lepiej, choć przysięgłabym, że było to niemożliwe.




     Wszędzie były świece. Były jedynym źródłem światła. W wejściu Annie założyła mi wianek na głowę i mocno przytuliła, a potem stojący za nią Finnick wziął ją za rękę i zaprowadził do ławy, w której siedzieli już Gale, Katniss, Cody, Haymitch, Johanna i Jake - wszyscy moi przyjaciele.
     Ceremonię prowadził Sam, który również był osobą, która zawsze wierzyła we mnie i moje szczęście. Ale on nie wiedział wszystkiego. Jedynymi osobami, które naprawdę znały prawdziwą wymowę tego wydarzenia byliśmy my, Finnick i Haymitch. Mimo to nie mogłam się smucić. Uśmiechnęłam się i wmawiałam sobie, że rzeczywiście chodzi o to, że zaczynamy nowe życie - razem. Długie i szczęśliwe, jak w bajce.
     James był przystojny jak zawsze. Szepnął mi do ucha "pięknie wyglądasz" i uśmiechnął się tak, jakby żadnej wcześniejszej rozmowy nie było. I wtedy zrozumiałam, że on tez chciał mi coś dać. Że i on będzie cierpiał i to dużo bardziej niż ja, bo on będzie musiał z tym żyć.
     Skarciłam się za te myśli. Teraz miałam być bezwarunkowo szczęśliwa.
     Sam, zgodnie z obyczajem panującym w Dziesiątce, symbolicznie związał nam ręce wstęgą i kazał powtarzać słowa przysięgi, którą mieliśmy powtarzać jednocześnie.
- Całym sercem i ze wszystkich sił ślubuję ci miłość...
- Całym sercem i ze wszystkich sił ślubuję ci miłość...

- ...wierność...
- ...wierność...
- ...uczciwość i pomoc w zdrowiu i chorobie....
- ...uczciwość i pomoc w zdrowiu i chorobie....
- ...dopóki śmierć nas nie rozłączy.
     Tutaj oboje zamilkliśmy. Starałam się nie mrugać, żeby znowu się nie rozpłakać. James jednak wykazał więcej zimnej krwi.
- A nawet dłużej - powiedział w końcu, a ja niezwłocznie dodałam:
- Zawsze.
     Wtedy, kiedy mnie pocałował wiedziałam, że wszelkie moje plany były bezsensowne. Bo on już zawsze będzie kochał tylko mnie.

Zawsze.
___________________________________________

Nie wiem co o tym myśleć, starałam się, także nie bijcie. Nie wiem czy to jest takie jakie chciałabym, żeby było, ale nie zamierzam tego zmieniać. Wiem, że krótkie i że mogłam się bardziej postarać, ale czasu mam zero, weny również, dopiero dzisiaj pojawił się pomysł. Mam nadzieję, że się podoba.
To co, ostatni rozdział, epilog i kończymy? :P Co zrobić.
Postaram się wziąć do roboty. Od czasu do czasu nadrabiam zaległości na blogach, ale na razie nie komentuję. Przepraszam.
NO ALE LOKS JAK MOGŁAŚ ZABIĆ SOPHIE! *Przepraszam jesli spojler*
Pozdrawiam Was i jeszcze może bardziej pozytywna nutka, w moim stylu bardziej niż Lana i z przekazem -
 

wtorek, 14 października 2014

Rozdział XVII

     A jednak znowu się obudziłam. Kiedy otworzyłam oczy, byłam ponownie w Trzynastym Dystrykcie. Pielęgniarka powitała mnie znudzonym wzrokiem z westchnięciem, który zawsze tłumaczyłam sobie jako:"znowu ona". Wszyscy już mnie tu doskonale znali. 
     Wytłumaczono mi, że zostaliśmy uratowani przez kilku żołnierzy, między innymi Finnicka, który bohatersko wkroczył do Orzecha, mimo, że nie było w nim już praktycznie tlenu. Pielęgniarka mówiła o nim z tak rozmarzonym wzrokiem, że miałam ochotę przewrócić oczami. Wiedziałam jednak, że mimo wszystko będę musiała mu za to podziękować. 
     Zwolniono mnie ze szpitala praktycznie od razu po odzyskaniu przytomności. Jak nietrudno się domyślić - najpierw pobiegłam do Jamesa, który nie miał tyle szczęścia. Nadal się nie obudził. Ale przeżył i to się liczyło. Lekarze powiedzieli, że w najbliższym czasie powinien dojść do siebie. Poprosiłam, żeby poinformowali mnie kiedy to się stanie. Zgodzili się, ale ja wiedziałam, że i tak tego nie zrobią. Nigdy nie spełniali moich próśb. Zresztą, nie tylko moich. Byli tą specjalną, wielką i mądrą grupą, która słuchała tylko Prezydent Coin. 
     Podczas obiadu po raz pierwszy spotkałam moich przyjaciół. Johanna jak zawsze rzuciła mi się na szyję mówiąc jak się cieszy że żyję. Później reszta powitała mnie z nieco mniejszym entuzjazmem, ale i tak cieszyłam się nawet z tego, Zdziwiona zauważyłam Peetę, który jak gdyby nigdy nic siedział z nami przy stole. W jego oczach nie zachowało się praktycznie nic ze "starego Peety", ale i tak było znacznie lepiej od kiedy widziałam go ostatnim razem.
- Witaj Emily - powiedział oficjalnym tonem. Nie wstał jednak, ani nawet się na mnie nie popatrzył.
- Hej - odparłam i rozejrzałam się po reszcie, mając nadzieję, że ktoś mi to wytłumaczy.
- Peeta czuje się już dobrze - oznajmił Gale tonem, z którego trudno było mi wyczytać cokolwiek. - Przynajmniej jeszcze nikogo nie zabił.
- Gale! - oburzyła się Katniss.
Peeta przybrał tak obojętną pozę, jakby to nie jego dotyczyła rozmowa.
     Gale pokiwał głową, mrucząc coś pod nosem i wstał od stołu.
- Tak w ogóle, Emily - zignorował go Finnick, którego dopiero zauważyłam - tak jakby jest dwa do jednego.
     Nie pamiętałam już kiedy to się zaczęło, ale rywalizowaliśmy z Finnickiem o to, kto komu więcej razy uratuje życie. Biorąc pod uwagę naszą tendencję do udowadniania innym swojej wyższości, to był jeden z bezpieczniejszych sposobów na jej okazywanie.
- Spokojnie, wojna jeszcze się nie skończyła - uśmiechnęłam się i zaczęłam jeść.
     W tym czasie oni opowiedzieli mi o tym co stało się w Dwójce. Katniss podobno znowu zignorowała rozkazy, rzuciła się w wir walki i, no cóż, oberwała. Z jednej strony imponowała mi jej postawa, z drugiej jednak było w tym chyba więcej brawury niż naprawdę odwagi. Ale cokolwiek o niej myślałam, postanowiłam zachować to dla siebie.
     Johanna została w Trzynastce, nie uczestniczyła jeszcze w żadnych walkach. Trudno było mi określić czy chce tego, czy nie. Odkąd wróciliśmy z Kapitolu, była strasznie dziwna. Zawsze, kiedy chciałam poruszyć temat związany z ostatnimi torturami, ona zamykała się w sobie i nie chciała nic powiedzieć. Była znacznie słabsza niż wcześniej.
     Peeta nadal siedział naprzeciwko mnie, tylko od czasu do czasu rzucając spojrzenie. Zastanawiałam się co dzieje się w jego mózgu i dlaczego on poddał się osaczeniu tak łatwo, zupełnie inaczej niż mój. Nie wiedziałam na czym polega ta różnica, dlaczego stało się tak, a nie inaczej i wiedziałam, że nie ma to już żadnego znaczenia. Może nawet lepiej, że nie skończyłam jak Peeta, zaprogramowana na zabicie Katniss albo kogoś innego. Przynajmniej z powodu osaczenia nie miałam nikogo na sumieniu.
     A Finnick i Annie gruchali sobie cały czas niczym małe, niewinne głoskułki. Lepszego porównania chyba znaleźć nie mogłam. W każdym razie gdyby ktoś zapytał mnie o definicję prawdziwego szczęścia, to prawdopodobnie wskazałabym właśnie ich. W pewien sposób cieszyłam się razem z nimi, ale wiedziałam, że jeśli to ma przetrwać, to Finnick nie może umrzeć na tej wojnie. I choć z uwagi na wydarzenia sprzed lat mogło brzmieć to śmiesznie - przysięgłam sobie chronić go najbardziej, jak tylko będę potrafiła.
*****
     Wróciłam do mojej komory. Już prawie zapomniałam jak ona wygląda. Kiedy stąd wyjeżdżałam wszystko było zupełnie inne. W każdej chwili mogłam wyjrzeć za okno, i choć obrazy te zazwyczaj ograniczały się do zniszczeń wojennych i stosów ciał, to było tam coś, czego nie było w Trzynastce. Działanie. Walka. Powietrze. Teraz czułam się znowu jak więzień. Jakbym z każdą chwilą dusiła się coraz bardziej, a cała moja misja była jakimś snem. Tylko małe serduszko zawieszone na mojej szyi przypominało mi, że to się działo naprawdę. 
     Jakkolwiek nie zaczęła się znajomość między nami, komora bez Jamesa była niesamowicie smutna. Już nawet wolałabym, żeby był tu, zachowując się jak egoistyczny dupek, którego poznałam, i który swoją drogą był w nim nawet do teraz. Mimo tego, że to jest dość negatywna cecha, nie chciałabym, żeby był inny. 
      Lekarze nawet nie pozwolili mi się z nim zobaczyć. Trochę mnie to martwiło, bo choć leżenie w szpitalu było normalne w życiu każdego żołnierza, to zazwyczaj oddzielało się go od innych ludzi tylko wtedy, kiedy jego stan był bardzo ciężki. A z tego co mi powiedzieli wynikało, że czuje się  już dobrze i niedługo się obudzi. Nie pozostało mi nic, poza czekaniem.
     Nie miałam żadnych halucynacji. Mało tego, czułam się naprawdę dobrze. Może było to głupie, ale nadal miałam cichą nadzieję, że tak już pozostanie. Że jad gończych os w magiczny sposób wyparował i nigdy nie spowoduje, że moje serce się zatrzyma. Miałam dosyć rozmyślań o śmierci, więc po prostu odcięłam się i właśnie w tą wersję wierzyłam. Tylko wtedy to, co robiłam, miało jakiś większy sens. 
     Haymitch mnie unikał, podobnie jak Beetee. Co do Beetee'ego, to nigdy nie mieliśmy jakiegoś świetnego kontaktu, więc mogłabym relację między nami określić słowami "bez zmian". Ale brak kontaktu z Haymitchem trochę mnie martwił. Tłumaczyłam sobie, że to dlatego, że nie chce mi przypominać o śmierci, a pewnie nasza rozmowa ograniczyłaby się tylko do tego. Albo może jego to bolało, nie wiedziałam. Zawsze mówił, że jestem dla niego kimś ważnym, że postara się mnie uratować. I choć wiedziałam, że niczego nie wymyśli, bo dla mnie nie było już ratunku, to chciałam, żeby chociaż ze mną był, żeby nie zostawiał mnie samej. Samotność była najgorsza, bo wiązała się z ciszą, która wręcz wchodziła w ciało i nie dawała spokoju. Tak samo jak brak halucynacji, brak bólu. Nic nie przypominało mi już tym, że żyję. Obie te rzeczy dawały mi poczucie, że nadal walczę, że mój organizm się broni. Ale to już się skończyło. Biała flaga trzepotała w mojej głowie mimo mojej woli. 
*****
     Już zapomniałam o planach zostania generałem. Zapomniałam też o tej całej rywalizacji, już nie musiałam nikomu udowadniać, że jestem najlepsza. Dlatego zdziwiło mnie, że kiedy przyszłam na trening powitał mnie Ian oznajmiający, że to właśnie dzisiaj będziemy walczyć jeden na jeden, aż do zwycięstwa najlepszego, który dostanie awans.
     Jako, że był to mój pierwszy dzień po wyjściu ze szpitala miałam dość duże obawy, dotyczące mojej dyspozycji. Zdziwiło mnie też, że musieliśmy walczyć akurat tamtego dnia. 
- Coin przełożyła to na dziś - powiedział Finnick, rozwiewając moje wątpliwości. - Może myślała, że będziesz jeszcze w szpitalu.
     No tak, to było dość prawdopodobne. Ale gdyby Coin faktycznie chciała mnie zatrzymać w szpitalu dzień dłużej, na pewno znalazłaby na to sposób. 
- Jakie są zasady? - spytałam, bo jakoś nie mogłam skupić się na słuchaniu Iana. Denerwował mnie nawet wtedy,kiedy jego słowa nie były skierowane bezpośrednio do mnie. 
- Zgodnie z tą całą punktacją za sprawdziany ze strzelania i tego wszystkiego ułożyli listę, według której będziemy walczyć ze sobą. Najlepszy z najgorszym. A potem według tej samej zasady zwycięzcy z dwójek ze zwycięzcami, aż ktoś wygra.
     Pokiwałam głową. Coś mi mówiło, że to ja prowadzę w tej klasyfikacji, a więc trafię na słabych przeciwników. Tak też się stało. W pierwszej kolejności trafiłam na jakąś dziewczynę, która niezbyt się orientowała jeśli chodzi o walkę. Zanim tak naprawdę zdążyłam ją chociaż szturchnąć, uderzyła pięścią w podłogę, co oznaczało poddanie się. 
     Nie rozumiałam tego, bo dla mnie walka była do ostatniej kropli krwi albo wcale, ale całkiem możliwe, ze ta dziewczyna miała rodzinę, nie była na Igrzyskach i nie umierała, więc może chciała zachować tą ładną twarzyczkę... Powinnam mieć więcej zrozumienia dla normalnych ludzi.
     Potem trafiłam na dwóch gości, których również nie znałam. Oni chociaż próbowali, ale wystarczy jeden mocniejszy cios, żeby również uderzyli pięścią w podłogę. Miałam wrażenie, że oni wszyscy po prostu mają mnie za dużo lepszą niż jestem i walczą tak naprawdę z moim nazwiskiem, a nie ze mną. Ich porażka polegała na tym, że nie wierzyli, że mogą mnie pokonać. 
    Następny pojedynek zapowiadał się ciekawie, bo trafił mi się Finnick. Uśmiechnęłam się na samą myśl. Choć teraz go lubiłam, nadal myśl o skopaniu mu tyłka wywoływała uśmiech na mojej twarzy. 
     On sam, podobnie jak ja, nie podszedł do tego zbyt poważnie. Sam nigdy nie myślał o żadnych wysokich stanowiskach i w zasadzie mało go obchodziło czy wygra czy przegra. A ja wolałam wygrać. Ale Finnick był najtrudniejszym przeciwnikiem, bo znał mnie od lat i bronił się przede mną odkąd tylko pamiętałam. Znaliśmy się tak dobrze, że trudno było nam się czymś zaskoczyć. Dopiero po kilkunastu minutach postanowiłam zrobić coś, czego nigdy nie zrobiłam. Po prostu zatrzymałam się i zamiast atakować zaczęłam unikać ciosów. Atakował mnie, a ja powoli cofałam się, nadal nie draśnięta pięścią. A kiedy zupełnie się tego nie spodziewał, uderzyłam go pięścią w twarz, powaliłam na ziemię i nie pozwoliłam wstać. Poddał się.
     Wiedziałam, że było w tym raczej więcej jego dobrej woli niż siły mojej pięści, bo ani ja nie chciałam zrobić mu krzywdy, ani on mi. Pogratulował mi i życzył wygranej w ostatniej potyczce. Zdziwiłam się. Rzeczywiście - został tylko jeden przeciwnik. Gale.
     Nigdy nie widziałam takiego Gale'a. W jego oczach było widać, jak bardzo chce wygrać. Zawsze wiedziałam, że jest ambitny, ale nie spodziewałam się, że potrafi tak walczyć, kiedy czegoś chce. Ale ja też chciałam wygrać. Nawet nie dlatego, że chciałam być tym generałem, ale raczej dlatego, że nie chciałam, żeby był nim Gale. Zauważyłam w nim to, co widziałam w Coin za każdym razem, kiedy na nią patrzyłam. Takie przyczajone zło. Chłopak ostatnio bardzo się zmienił. 
     Okazało się, że nie tylko ja mam takie odczucia, bo Finnnick, przykładając lód do oka szepnął "musisz wygrać", a potem jeszcze dodał "dla Jamesa".
     Zamarłam. Faktycznie. Gdyby nie fakt, że teraz leży w szpitalu, wygrany zmierzyłby się właśnie z nim. Czyli jak ja będę generałem, to on będzie zdegradowany? 
     Tak czy inaczej, James wolałby, żebym to ja zajęła jego miejsce. Przez głowę przeszła mi szybko myśl, której nie powinnam dopuścić do siebie. Mój nagrobek w lesie Dziesiątego Dystryktu. Emily Saws, generał Trzynastego Dystryktu. Przynajmniej ładnie to brzmiało.
     Uzbrojona w te dość mało optymistyczne, a jednak bardzo motywujące myśli, podeszłam do walki z Galem. Podaliśmy sobie ręce. Podczas misji pomagaliśmy sobie, rozmawialiśmy i próbowaliśmy się chronić, ale teraz było inaczej. 
     Walka z Galem wyglądała zupełnie inaczej niż walka z Finnickiem. Gale podszedł do tego całkowicie na serio. Walczył bardzo dobrze. Już na samym początku oberwałam parę razy w brzuch, ale nie na tyle mocno, żeby coś mi się stało. Zastanawiałam się czy nie ma żadnych oporów, żeby mnie uderzyć, czy może mógłby mocniej. Bo ja, szczerze mówiąc, nie chciałam zrobić mu krzywdy. 
     Nie jestem w stanie powiedzieć jak długo się to ciągnęło, ale miałam wrażenie, że walczyliśmy co najmniej pół godziny. Gale nie chciał się poddać. On się mnie wcale nie bał. 
     Mimo bólu, który czułam coraz bardziej, miałam jeszcze duże rezerwy sił. Widziałam, że szala zwycięstwa przechylała się bardziej na moją stronę. Żołnierze wokół skandowali nasze imiona, stawiali zakłady. Myślałam, żeby to skończyć, ale miałam duże opory. Gale nie miał zbyt dużego doświadczenia w walce na gołe pięści, mimo, że był doskonały technicznie. Lata praktyki były moją przewagą. 
     Dopiero kiedy zobaczyłam twarz Finnicka, który kiwnął głową, jakby słyszał moje myśli Zrób to!, postanowiłam się posłuchać. Uderzyłam go w splot słoneczny tak, że stracił równowagę, potem z łokcia w brodę, a na końcu podcięłam mu nogi i jednocześnie skoczyłam na niego tak szybko, żeby nie zdążył wstać. Miałam nadzieję, że nic mu się nie stało. 
     Uderzył pięścią w podłogę. Tak. Zostałam generałem.
*****
     Kiedy wszyscy złożyli mi już gratulacje, a Gale pogodził się ze swoją porażką i miałam pewność, że między nami wszystko jest okej, postanowiłam udać się do szpitala, żeby spytać się co z Jamesem. Miałam już nawet plan jak obezwładnić pielęgniarki, gdyby nie chciały mnie wpuścić. 
     Droga z sali treningowej do szpitala biegła przez korytarz, gdzie swój gabinet miała Jaśnie Pani Prezydent Coin. Raczej unikałam tego miejsca, ale kiedy usłyszałam krzyki moja ciekawość nie pozwoliła pójść dalej. Drzwi były nawet lekko uchylone. Ktoś właśnie chciał wyjść. 
- No to ich zabij! - nigdy nie słyszałam aż tak krzyczącej Coin. 
- Nie, to powstańcy, są po naszej stronie! - tym razem był to głos Plutarcha. 
- Nasza strona to ta, którą ja zaakceptuję - wysyczała Coin. - A jeśli oni się ze mną nie zgadzają, muszą zostać wyeliminowani. 
- Nawet Snow nie zabijał...
- Nie jesteśmy Kapitolem! Jeszcze nie mamy takiej siły, musimy pozbywać się ludzi, którzy zagrażają naszym ideom!
- Jakim ideom?! To ludzi chcemy wyzwolić! Co oznacza "jeszcze"?! Nie mamy tworzyć kolejnego Kapitolu, tylko uczynić świat lepszym!
- Jesteś głupcem Plutarch. Wynoś się stąd! 
- Bardzo chętnie! Chcesz być drugim Snow'em? To bądź! Ale ja ci nie pomogę!
     Otworzył drzwi, mijając mnie jak gdyby nigdy nic. Coin oczywiście mnie zobaczyła. 
- Saws! - krzyknęła. - Chodź tutaj.
     Westchnęłam. Pewnie znowu wkopałam się po uszy.
- Usiądź - wskazała krzesło przed sobą.
- Postoję - powiedziałam, mając ochotę szybko stąd wyjść. 
- Siadaj! - powtórzyła Coin, a ja nie chciałam się kłócić. Posłusznie usiadłam.
- Gratuluję nowego stanowiska - powiedziała spokojnie, również siadając. - Słyszałam o twoich zasługach na misjach. Szkoda takiej młodej dziewczyny z takimi umiejętnościami...
- Dlaczego szkoda? - spytałam, przeczuwając coś złego.
- Nie wiem jak wiele słyszałaś, ale wiem jedno - przeniosła wzrok na moją twarz. - Za dużo.
     Milczałam. 
- Niektórzy powstańcy podważyli moje kompetencje jako Prezydenta, więc musieli ponieść karę. Nie możemy budować nowego Panem, jeśli obywatele mają takie wątpliwości.
- I dlatego należy ich zabić? - spytałam. - Snow rzeczywiście tak robił. Chce pani zbudować nowy Kapitol na krwi ludzi, którzy umarli za lepsze jutro?
- Ono nie jest lepsze! - Coin wstała i uderzyła pięścią w stół. - Chodzi o to, żeby utrzymać władzę! Ludzie muszą się kogoś bać, inaczej nigdy nie przestaną walczyć!
- Nie, to wcale nie jest wyjście! - również wstałam. - Nie będzie pani zabijała niewinnych ludzi. System władzy powinien być dla nich, nie dla rządzących!
     Coin zaczęła się śmiać.
- Gdybyś Saws nie była taka głupia... Byłabyś idealna. Ale ty wolisz umierać.
     Znowu usiadła, jak gdyby to była standardowa rozmowa, którą przeprowadza co najmniej pięć razy dziennie.
- Wolisz umierać za chore wartości, których chcesz bronić. A jeśli ktoś nie ma skrupułów, ma nad tobą niesamowitą przewagę. Ja jestem tą osobą - przerwała.
     Nadal nic nie mówiłam. Wiedziałam, co mi teraz powie.
- Za dużo wiesz. Nie zabiję cię teraz, bo jesteś potrzebna. Pozwolę ci umrzeć, w imię tych twoich idei. Będziesz miała wiele okazji - ton jej głosu nie różnił się niczym od tego, którym mogłaby dyktować listę zakupów. - A jeśli nie, skończę z tobą po wojnie, zrozumiałaś?
     Powinnam czuć złość. Powinnam palić się od środka z poczucia niesprawiedliwości. Ale nie. Ja już nawet nie czułam tego. W głowie nie mieściło mi się, że można tak traktować ludzi. Po prostu wyszłam z gabinetu, a w mojej głowie było tak dużo myśli, że myślałam, że za chwilę eksploduje.
*****
     Wiedziałam, że wszystko to, o co walczyłam, rozsypało się jak domek z kart. Coin była zła i chciała tylko władzy, ale ludzie wierzyli w wolność. Nie mogłam nagle przekonać ich, że źle robią idąc za nią. Inicjatywa była dobra, trzeba było obalić władzę Kapitolu. Nie wiedziałam co o tym myśleć i co robić, ale wiedziałam, że zanim umrę wymyślę coś, żeby pozbyć się tej kobiety. Choćbym miała udusić ją gołymi rękami. 
     Z drugiej strony zabicie Coin przed zakończeniem wojny byłoby strzałem w stopę, mogłoby zaważyć nad losami wojny. A miałam wrażenie, że raczej tej wojny nie przeżyję.
- Emily! - usłyszałam głos Katniss.
- Zostaw mnie, proszę - powiedziałam, zmierzając w stronę komory. - Jestem naprawdę zmęczona. 
- Em, wysłuchaj mnie, błagam...
    Westchnęłam.
- No dobra - zatrzymałam się. To musiało być ważne. - O co chodzi?
- Chcę walczyć! A ty... Słyszałam, że jesteś generałem. Tylko ty możesz mi to umożliwić. Nikt nie chce mi pozwolić... Johanna też chce. Proszę, Emily, zrób coś.
     Chciałam powiedzieć żeby dała spokój, że to wszystko jest i tak bez sensu, bo wojna jest z góry przegrana. Najgorzej jest, kiedy okazuje się, że tak naprawdę stoisz po złej stronie. 
     Ale w miarę jak tak słuchałam paplaniny Katniss, do głowy przychodziły mi najróżniejsze myśli, których jednak nie mogłam jeszcze określić mianem "pomysłów". Z każdą sekundą byłam coraz bliżej, aż w końcu w mojej głowie pojawiło się światełko w tunelu - plan.
- Dobrze - zgodziłam się. - Będziesz mogła walczyć, ale pod jednym warunkiem. 
- Zgoda! - Ucieszyła się Katniss. - Dzięki, Em, naprawdę! Jaki to warunek?
     Nachyliłam się i szepnęłam jej do ucha:
- Kiedy wojna się skończy, zabijesz Coin.
______________________________
Boże, napisałam, jestem z siebie dumna :D O jakości się już wypowiadać nie będę, ważne, że potrafię się ogarnąć, siąść i coś dodać. Dziękuję Wam, że nadal ze mną jesteście, chce wam się to czytać i pozdrawiam. 
Ej, chyba zbliżamy się do końca...