Apartament był iście królewski, inaczej raczej określić go nie można było. Kiedy dotarliśmy na nasze piętro, oryginalnie oznaczone numerem dziesięć, nie dopuściłam do uszu żadnych pochwał Lory, ani zachwytów Liam'a. Udałam, że mnie to w ogóle nie obchodzi, nadal byłam zła na wszystko i wszystkich.
Mimo to w głębi duszy podziwiałam luksusy, w których przyszło mi żyć następne kilka dni. Ładnie urządzone, ale według mnie przesadzone. Najwyraźniej tutaj panowały inne zwyczaje i królowały inne gusta, co zresztą mogłam zauważyć wjeżdżając do Kapitolu. Po ich ubiorze, po zachowaniu. Tu było zupełnie inaczej niż w domu, niebo a ziemia. Oni zapewne nie znali głodu i biedy. Nie widzieli nic w złego w wydawaniu fortuny na jakieś zwierzaki. Tak - zwierzaki! Żeby je ubrać, zaopatrzyć w diamentową obrożę i, obowiązkowo, załatwić najmodniejszą fryzurę. Na początku chciało mi się śmiać, kiedy zobaczyłam te biedne zwierzęta. Dopiero potem nadeszła złość. Hej, piesku! Wiesz, że za tyle, ile nosisz na sobie można wyżywić połowę Dystryktu? Naprawdę, bardzo dużo głodujących dzieci, które umierają, żebyś ty mógł zjadać codziennie delikatnego kurczaka, odpowiedniego dla twojej diety. Po prostu krew mnie zalewała, kiedy widziałam, gdzie trafiają owoce mojej pracy.
W największym pokoju, powiedziałabym - salonie, nie zostałam długo. Kiedy tylko zorientowałam się w terenie, wślizgnęłam się do swojego pokoju i zamknęłam drzwi. Królestwo za kilka minut ciszy i spokoju. Rzuciłam się na łóżko i zamknęłam oczy, nadal myśląc o tym, co zobaczyłam. Dopiero po kilku minutach zmysły pozwoliły mi ponownie wstać i rozejrzeć się po pokoju. Był urządzony w stonowanych barwach, co bardzo mnie cieszyło. Królowały brązy i zielenie, graniczące z oliwkowymi. Z prawej strony zauważyłam drzwi do łazienki, do której jednak nie poszłam, uznałam, że jest więcej rzeczy wartych mojej uwagi. Wszystkie wolne miejsca zajmowały niepotrzebne dekoracje, które mogłabym równie dobrze wyrzucić przez okno. Najwyraźniej życie w skrajnej biedzie wypaczyło mój zmysł artystyczny.
Po lewej stronie od łóżka, ściana była oszklona. Rozciągał się z niej widok na miasto. Podeszłam do szkła i dotknęłam go ręką, mając cichą nadzieję, że tak naprawdę go tam nie ma. Skoczyłabym? Trudno powiedzieć. Przynajmniej umarłabym w mniejszym bólu. Nie bardzo uśmiechało mi się odejście z tego świata jako jedna z ofiar jakiegoś zawodowca. Odkleiłam się od okna i odeszłam krok do tyłu. Przypomniały mi się słowa Sama. Emily, jesteś silniejsza od innych. Teraz już jednak nie wiedziałam, czy mówił tak tylko dlatego, by podziękować mi za poświęcenie się za jego córkę? W każdym razie - uwierzyłam w to. Albo inaczej, wtedy w to wierzyłam, teraz miałam poważne wątpliwości. Moja cała pewność siebie bezpowrotnie wyparowała, może rzeczywiście, umiałam trochę walczyć, ale nie mogły to być umiejętności chociaż porównywalne do tych, które posiadali trybuci z Dystryktów zawodowców. Przecież oni kształcili się w tym względzie od dziecka, gdzie mi tam do nich było.
Spojrzałam przez okno jeszcze raz. Obserwowałam tych kolorowych ludzi, zabieganych w tym kolorowym świecie i zastanawiałam się, dlaczego nie urodziłam się tutaj. Jedno pytanie zawracało mi głowę: "Czy oni to doceniają?". W końcu nie znają innego życia, zapewne nigdy nawet nie zastanawiali się, jak to jest żyć w dystryktach. Byli przyzwyczajeni do dobrobytu i wątpiłam, żeby mogli z tego zrezygnować na rzecz kogokolwiek innego. Byłam wręcz zdziwiona, że w ogóle jesteśmy jednego gatunku. Oni pragnęli krwi. Nie traktowali nas, trybutów, jako ludzi. Nie, byliśmy im potrzebni w innej formie. Rozrywka - tego potrzebowali, mogli przecież poświęcić kilku dzieciaków dla tygodnia rozrywki. No bo to przecież takie zabawne, patrzeć na ich śmierć!
- Kolacja! - usłyszałam stłumiony krzyk Lory.
- Nie jestem głodna - burknęłam, nie mogąc oderwać oczu od szyby. Usłyszałam jakieś prychnięcie w odpowiedzi, ale po prostu je zignorowałam.
Następnie wzięłam prysznic, chwilę rozpracowując programy. Po jakimś czasie jednak jako tako nauczyłam się korzystać z tego wynalazku. Następnie osuszyłam się i wybrałam jeden z kilku kompletów proponowanych strojów do spania. Nie zastanawiałam się nad tym zagadnieniem, miałam gdzieś, w czym będę spać. Może to dziwne, ale zasnęłam bardzo szybko, odsunęłam od siebie wszelkie myśli. Chciałam się po prostu wyspać, to była przecież jedna z ostatnich dobrze przespanych przeze mnie nocy.
***
Obudziłam się, kiedy słońce wschodziło nad horyzont. Przynajmniej ono było takie samo, jak to w Dziesiątce. Przeciągnęłam się i założyłam na siebie przygotowany wcześniej dres. Miałam duże możliwości, ale nie chciałam się stroić. Wolałam zachować chociaż te resztki człowieczeństwa. W imię tej zasady nie skorzystałam także z makijażu i biżuterii, w którą zaopatrzona była moja łazienka. Uczesałam się, rozpuszczając włosy. Bardzo nie chciało mi się niczego wymyślać. Miałam wszystko głęboko gdzieś.
Otworzyłam drzwi, wypatrując kogokolwiek. Najwyraźniej jednak wszyscy jeszcze spali. Nie powinnam się dziwić. Usiadłam na paskudnej, fioletowej sofie i oparłam się, czekając na cokolwiek, chciałam, żeby coś zaczęło się dziać.
Długo czekać nie musiałam, ale to, co się stało zdecydowanie mnie zdziwiło. Nagle drzwi windy otworzyły się, ukazując pijanego mężczyznę. Powiedziałabym, że był on nawet bardzo pijany. Zaczęłam żałować, że wszyscy mają taki łatwy dostęp do pięter przeznaczonych dla trybutów. Na początku nie poznałam tego człowieka, ale kiedy po paru minutach skojarzyłam fakty domyśliłam się, że musi to być ten mentor z Dwunastki, u którego próżno szukać krwi w jego alkoholu.
- Nie masz przypadkiem czegoś do picia, skarbie? - Zapytał, zataczając się i upadając ciężko.
Rzuciłam tęskny wzrok w stronę swojej sypialni, ale co, ja bym miała biednemu człowiekowi nie pomóc?
- Mam - mruknęłam. Wiedziałam, o jakie picie mu chodzi. Dźwignęłam go z podłogi i jako tako posadziłam na kanapie. I tak nie miałam co robić.
Podeszłam do barku i wyciągnęłam pierwszą lepszą butelkę. Domyśliłam się, że mu to pewnie i tak nie zrobi różnicy. Nalałam mu trochę do szklanki, i przysunęłam bliżej niego. On jednak wyciągnął rękę nie po szklankę, a po butelkę, pociągając duży łyk. Westchnęłam.
- Trzeba znać swoich wrogów - udało mi się rozczytać z jego paplaniny, ale nie zrozumiałam intencji tego zdania. - I pamiętać, kto naprawdę do nich należy - opróżnił butelkę do końca i opadł na sofę.
Nie myśląc długo zarzuciłam go sobie na plecy i weszłam do windy. Nacisnęłam klawisz z dwunastką i poczekałam kilka sekund. Wygramoliłam się i weszłam do salonu, bliźniaczo podobnego do naszego. On jednak nie był pusty. Na środku siedział mały chłopaczek, najwyraźniej trybut. Podeszłam nie mówiąc ani słowa, teraz wszyscy byli moimi wrogami. Rzuciłam Haymitch'a w tym samym miejscu, w którym ułożył się dwa piętra niżej i szybkim krokiem wróciłam do windy. Nie chciałam mówić ani słowa.
- Dzięki - usłyszałam szept. Nie wiedziałam jednak od kogo pochodzi, czy od całkowicie zalanego mentora, czy od tego chłopaczka, którego prawdopodobnie będę musiała zabić.
Świetny rozdział. Fragment z Haymitchem bardzo mi sie podoba. Pomysłowy.
OdpowiedzUsuńWitam. Z powodu odejścia oceniającej u której w kolejce znajdował się Twój blog bardzo prosiłabym o wybór innej osoby, która miałaby zająć się Twoim blogiem. Takową informację proszę pozostawić pod najnowszym postem na głównej stronie Ery Krytyki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Czekoladowa z era-krytyki.blogspot.com
"mentor z Dwunastki, u którego próżno szukać krwi w jego alkoholu." POPRAWIŁAŚ MI TYM HUMOR. O matko, kwintesencja Haymitcha. Płaczę nad tą sceną, bo wyszła perfekcyjnie. Więcej takich.
OdpowiedzUsuńTak genialnie pokazujesz jak Emily ma wszystko gdzieś, podoba mi się to. Bo tylko gra. W głębi niej dzieje się naprawdę dużo. I to boli. Cholernie. Dobijesz mnie, jak Boga kocham.
Pozdrawiam, Faith.
http://trybuci-dystryktu-czwartego.blogspot.com/