Nie wiem ile czasu minęło od kiedy się obudziłam. Na arenie nic nie działo się tak jak w normalnym świecie, organizatorzy mogli regulować czas trwania dnia i nocy. Wydaje mi się jednak, że spałam na tyle długo, by z areny mogli zniknąć prawie wszyscy trybuci. Travis nie próżnował. Ale ja też nie. Nadal to do mnie nie dochodziło, ale miałam krew na rękach. Nie myślałam o ilości ludzi, których zabiłam - nie potrafiłam do tego wrócić myślami. Na początku zabiłam trzy, je pamiętałam najlepiej. Na początku Gabrielle... Należało jej się. Potem chłopak Monique, to daje cztery. A teraz zawodowcy. Cztery osoby. Razem osiem.
Nie potrafiłam w to uwierzyć. Mimo że byłam rzeźniczką i powinnam być do tego przyzwyczajona. Do śmierci. Na początku wydawało mi się, że zabicie krowy bardzo różni się od zabicia człowieka. Dopiero teraz miałam pewność, że wcale tak nie jest. Śmierć to śmierć, nieważne czyja.
Mój nóż wyjątkowo łatwo wchodził w ciała tych osób. Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłam. Stawałam się gorsza z każdym dniem. Zabicie jednej osoby to zbrodnia, a zabicie ośmiu... Bez wątpienia nie byłam już taka sama. Moje rozterki sprzed Igrzysk wydały mi się w tamtej chwili głupie i bez sensu. Kłóciłam się o honor, podczas gdy sama się go pozbyłam. Odrzuciłam wszelką pomoc. Igrzyska rządziły się innymi prawami niż codzienne życie, chociaż warunki żywieniowe, przynajmniej dla mnie, pozostawały takie same.
I może dla mojej psychiki byłoby lepiej, gdybym się nad tym nie zastanawiała, ale musiałam to przyznać - nadal chciałam zabijać. Pragnęłam śmierci Monique, Liam'a i Travis'a. Tą trójkę chciałam wykluczyć jeszcze zanim ich poznałam, a teraz to uczucie tylko przybrało na sile. Z drugiej strony martwiłam się o Nathana, choć nie miałam pewności czy jeszcze żyje. Niepokoiło mnie, że tak związałam się z nim emocjonalnie, on też musiał zginąć, żebym ja mogła żyć.
Moje rany zagoiły się prawie całkowicie, chociaż nadal odczuwałam dyskomfort przy jakimkolwiek wysiłku. Miałam teraz ogromną ilość broni i zapasów, ledwo mogłam wszystko unieść. Połamałam wszystkie włócznie jakie mieli. Sama nigdy nie potrafiłam się nimi posługiwać i nie chciałam, żeby ktoś posłużył się nimi za mnie. Całą resztę włożyłam do plecaka i ruszyłam w drogę. Moje nastawienie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz to ja dyktowałam zasady. Byłam najniebezpieczniejszą trybutką na arenie. Musiałam mieć mnóstwo sponsorów. Bo pokazałam na co mnie stać, byłam zawzięta i nie poddałam się, chociaż umierałam. Ale z drugiej strony domyślałam się, że pewnie nigdy nie dostanę żadnego prezentu. I tak ich nie potrzebowałam, miałam wszystko i to w dużej ilości. Teraz chciałam tylko ofiar, które mogłabym zabić. Travisa i Monique - na nich zależało mi najbardziej. Liam'a wolałam zostawić na później i trochę się pobawić... On zranił mnie najbardziej, udając przyjaciela. Ja się tak z nim nie bawiłam, na początku postawiłam sprawę jasno - działam sama. I chciałam w tym wytrwać konsekwentnie i do końca. Żadnych sojuszy.
Wędrowałam po lesie już kilka godzin, a przynajmniej tak mi się wydawało, ale nie zauważyłam żadnego życia. Działałam po omacku, nie wiedziałam kto umarł w czasie mojego snu. Prawdopodobnie na arenie było jeszcze z 10 osób, może mniej. Nie chciało mi się liczyć. Dołował mnie fakt, że to wszystko tak szybko idzie, że jeszcze nie wygrałam. I więcej - mogę w ogóle nie wygrać.
Usiadłam na polanie. Wokół było dziwnie spokojnie, jak dla mnie zbyt spokojnie. To zwiastowało kłopoty, Kapitolińczycy nie lubili nudy. Wręcz czekałam na jakieś ogniste kule czy zmiechy. Ale nie, nic się nie działo. To musiało oznaczać, że w okolicy jest jakiś trybut. I że ja musiałam go zabić.
Zrzuciłam plecak i wyciągnęłam nóż. Usłyszałam szelest w krzakach. Nie czekałam, podbiegłam i wyciągnęłam delikwenta, rzucając go na trawę. Zacisnęłam nóż i... No właśnie. Nic nie zrobiłam. To był Nathan.
Może to dlatego, że był młodszy. Litowałam się, a ostatnio trudno było u mnie o jakiekolwiek pozytywne uczucia. Jakoś po prostu nie potrafiłam zrobić mu tego, co zrobiłam zawodowcom. Jednak nie mogłam stracić twarzy przez jakiegoś dzieciaka. Przyłożyłam mu nóż do gardła.
- Czego chcesz? - Zapytałam. Trochę to było bezsensu, wcześniej nie zadawałam pytań.
- Chcę się wymienić - powiedział zadziwiająco twardym głosem.
- Niby jak? - Byłam lekko zaskoczona.
- Dam ci broń za jedzenie - odparł próbując wstać.
Miałam mnóstwo jedzenia - nie potrzebowałam wymiany. Chciałam jednak, żeby przeżył. Albo inaczej - żeby zginął nie z mojej ręki.
- I myślisz, że cię nie zabiję? - Obracałam nóż w dłoni, nie chciałam okazać słabości.
- Tak. Tak właśnie myślę.
Nie odpowiedziałam od razu. Jak dotąd nie okazał lęku. Przecież nie miał ze mną szans!
- Dlaczego?
- Bo nie jesteś aż tak zła, jak ci się wydaje - odparł, jakby to było oczywiste. - Zawsze zadajesz same pytania?
Jego odpowiedź wymagała przemyślenia. Skąd mógł wiedzieć o moich rozterkach?
- Jestem zła - odpowiedziałam po chwili.
- Nie - odparował.
- Zabiłam osiem osób!
- To dlaczego nie jestem dziewiąty?
I tego własnie nie potrafiłam wyjaśnić. Zwykle szybciej szło mi z ofiarami. W tym przypadku jednak wcale nie chciałam jego śmierci, pragnęłam czegoś innego. Może rozmowy. W końcu, po tylu dniach bycia samotną.
- Bo mam taki kaprys - burknęłam. Wcale nie było mi lepiej z faktem, że może jestem lepsza niż początkowo myślałam. Zdecydowanie wolałam być zła, to było znacznie łatwiejsze.
- Ach tak - uśmiechnął się. - To może lepiej przejdźmy do tej wymiany.
- Tak - zgodziłam się. Nie wiedziałam co chce mi dać. - Tylko, że wiesz. Ja mam dość dużo broni. - Wskazałam na plecak stojący dwa metry za mną.
- Och - zmartwił się. - Jakim cudem zdobyłaś aż tyle?
Przez chwilę zastanowiłam się czy powiedzieć mu prawdę, ale w końcu się zdecydowałam.
- Zabiłam zawodowców.
Zapanowała chwila ciszy.
- Tak myślałem, że to ty.
W jakiś sposób podobała mi się ta wypowiedź, dodała mi trochę tej otoczki niebezpieczności.
- Wiesz, dam ci jedzenie po prostu - powiedziałam cicho. - Rozpalimy ognisko, upieczemy jakieś mięso, ja coś upoluję, co ty na to? - Chciałam wreszcie jakiejś odmiany.
- Ale ognisko? Jeśli Travis...
- Jeśli Travis nas znajdzie, to chętnie zmierzę się z nim i rozwiążę nasz konflikt - odpowiedziałam nie czekając by dokończył.
- Jesteś pewna.
- Uwierz mi, że w tej chwili jestem najbardziej niebezpieczną osobą na arenie.
- Wierzę.
***
Kiedy zjedliśmy już dwie kaczki, które zabiłam w ekspresowym tempie, zaczęliśmy rozmawiać. A rozmawialiśmy o wszystkim - oboje pochodziliśmy z biednych dystryktów, więc nasze miejsca pochodzenia nie różniły się tak bardzo. O wiele bardziej interesowała mnie inna kwestia.
- Kto jeszcze został? Na arenie? - Zapytałam.
- Mało osób. Ja, ty, Travis, Liam, Monique, Louelle i jeszcze jakiś chłopak.
- Siedem osób. Jeszcze mniej, niż zakładałam.
- Co za różnica. I tak wygrasz - powiedział i spuścił głowę.
- Niby skąd ta pewność? - Jeszcze niedawno sama tak myślałam, teraz już nie potrafiłam.
- Jesteś faworytką. Silna i pewna siebie. Takie osoby zawsze wygrywają. Jesteś lepsza od Travis'a. Przynajmniej pod pewnymi względami...
Nie wiem czy miało to mi podciągnąć samoocenę, ale sądziłam, że tak. Pogadaliśmy jeszcze trochę i postanowiliśmy pójść spać. Bez chowania się i innych pierdół. Wątpiłam, by ktokolwiek miał odwagę teraz do nas podejść. Chodź może było to złe założenie.
***
Rano odeszłam. Zostawiłam mu trochę jedzenia i nóż. Zadbałam by ugasić do końca ognisko i dać mu jakieś pozory bezpieczeństwa. Polubiłam go, ale nie pasował do moich zasad. Nigdy nie zawierałam sojuszy.
- Żegnaj, Nathaniel - powiedziałam do jego śpiącej sylwetki. Wierzyłam, że to moje ostatnie słowa skierowane do niego. Ponad wszystko nie chciałam go zabijać.
______________
W końcu dodałam rozdział - w dzień końca świata. Wiem, że mi trochę zeszło, ale naprawdę nie mam w tym okresie czasu. Dlatego nie obraźcie się, że będę z opóźnieniem komentować wasze blogi. Po prostu ja potrzebuję się na nich skupić, nie mogę tak inaczej. Za szablon (dotychczasowy) dziękuję Venezuel, a wygląd bloga jeszcze się zmieni.
Cudowny jak zwykle. Wreszcie coś dodałaś i to w dzień końca świata.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i czekam na więcej :D
Akcji w tym rozdziale nie było, ale podobał mi się. Polubiłam tego chłopca, Nathaniela. On jest jak Rue, prawda? ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny rozdział i życzę ci wesołych świąt.
ładny wygląd bloga. ; 3
OdpowiedzUsuńTak, trzeba przyznać Emily - zabiła naprawdę sporą ilość osób i sądzę, że to jeszcze nie koniec. Miły ten Nathan, ale tylko jedna osoba może wygrać. Jejuu, chcę zobaczyć śmierć Liam'a. Gościa nie cierpię. Dobry rozdział nie jest zły. ; D. Szkoda, że nie dobijamy do końca twojego bloga. Życzę miłych Świąt. I weny. ; )
Zapraszam na trzeci rozdział :
http://amor-vincit-omnia-carpe-diem.blogspot.com/ .
: )
Znaczy się dobijamy do końca twojego bloga. Szkoda. : c
UsuńI jeszcze raz Wesołych. : 3
No cóż, jak zwykle było wspaniale.
OdpowiedzUsuńNathan mnie rozczulił- wydaje się taki dobry, nieco naiwny choć na pewno nie głupi. Ta propozycja wymiany wydawała mi się taka... Desperacka, widać było że chłopakowi nie wiedzie się za dobrze. Mimo, że polubiłam Nathaniela, to ucieszyłam się że on i Emily nie zostali sojusznikami. Nie wiem czemu, ale cóż... Jest dobrze tak jak jest :)
Wesołych Świąt :)
Rozmowa z chłopcem już całkiem mnie dobiła. Wiem, że zginie i to boli, bo dobry z niego dzieciak. I uświadomił naszej bohaterce, że jest tylko człowiekiem. Fajnie z nim postąpiła, chociaż podoba mi się, że w dalszym ciągu żadnego takiego sojuszu nie było i odeszła.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Faith.
trybuci-dystryktu-czwartego.blogspot.com